[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyci¹gn¹³ rêkê i wyjaœni³ mi, jak znaleŸæ bród.- Pewnie wolisz nie przechodziæ przez most? - doda³ z po­rozumiewawczymb³yskiem w oczach.Nie czeka³ na odpowiedŸ.Podziêkowa³em mu i odwróci³em siê, ¿eby odejœæ, gdyprzywo³a³ mnie z powrotem.Podszed³ do wozu i przyniós³ mi pó³ okr¹g³egobochenka chleba i kawa³ s³oniny.- Mam dosyæ dla siebie - powiedzia³.Z rêkami pe³nymi chleba i s³oniny poszed³em przez pole do lasu.Tam usiad³em i,opieraj¹c siê o drzewo, roz³o¿y³em przed sob¹ jedzenie.Dziêki ci, wieœniaku,dziêki, cz³owieku, któryœ mi pomóg³ odnaleŸæ œwiat ludzi.Jad³em powoli, ucz¹csiê na nowo smaku œwie¿ego chleba, pachn¹cej, miêkkiej s³o­niny.Mog³em teraz¿uæ, nie tylko spiesznie ³ykaæ, by unikn¹æ morderczego ciosu, którym siê zabijaw Treblince.Dziêkujê ci, wieœniaku, dziêkujê, cz³owieku.Wieczorem przeprawi³em siê przez Bug.Szed³em.Przez lasy, pola, potykaj¹c siê o twarde skiby zie­mi, zakurzonymiszosami i wzd³u¿ rowów, do których wskaki­wa³em czêsto, by ukryæ siê przednadje¿d¿aj¹c¹ niemieck¹ ciê¿arówk¹; uczy³em siê Polski, przemierzaj¹c jejziemiê, sy­piaj¹c pod jej drzewami, mokn¹c w jej lodowatych strumie­niach.Pozna³em nieruchome twarze wieœniaków, rêce, które daj¹ chleb, i takie, którepodnosz¹ siê, by uderzyæ, zobaczy­³em wioski, gdzie cha³upy kryte s¹ s³omian¹strzech¹, a przed koœcio³ami mê¿czyŸni i kobiety w czarnych chustkach tworz¹oddzielne grupy.Prosi³em o pracê i chleb.Krad³em ziemniaki, zagrzebane ws³omie.Krad³em zapa³ki, rozpala³em na skraju lasu ognisko i w gor¹cym popielepiek³em ziemniaki, którymi potem parzy³em sobie usta.Noc¹, aby nie zamarzn¹æ,okry­wa³em siê ga³êziami; stara³em siê usn¹æ, ale nie mog³em; przed oczamijawili mi siê wszyscy moi zmarli, ca³y naród zmar³ych.Ka¿dej nocy drêczy³ymnie koszmary, wci¹¿ wrzu­ca³em do rowu swoj¹ matkê, braci, Rywkê.Potemwyci¹ga³em siê obok nich i budzi³o mnie przenikliwe zimno.Omijaj¹c mo­czarywchodzi³em g³êbiej w las, aby ogrzaæ siê, rozpala³em ognisko, ale oni wci¹¿byli przy mnie i musia³em znów wrzu­caæ ich do rowu.Niekiedy, wyczerpanybezsennoœci¹, wyrzu­ca³em sobie, ¿e jeszcze ¿yjê, ¿e nie chcia³em podzieliæ ichlosu; wtedy przywo³ywa³em wspomnienie ojca.Czasem na Senator­skiej wiesza³emmu siê na szyi, on zaczyna³ siê krêciæ i po chwili mia³em wra¿enie, ¿e siêoderwê, polecê daleko, bardzo daleko, a¿ uderzê w któr¹œ ze œcian.Czepia³emsiê go, œciska­³em mocniej za szyjê, krzycz¹c ze strachu i uciechy.W lasach zaBugiem uczepi³em siê mojego ojca.„Trzeba ¿yæ, Marcinie!" - powtarza³.On tak¿echcia³ ¿yæ i na pewno ¿y³.Z ka¿dym dniem mocniej wierzy³em, ¿e tak jak jauciek³ z Treblinki, ¿e­by walczyæ i pomœciæ nas.Kierowa³em siê ci¹gle na pó³noc, aby jak najbardziej odda­liæ siê od Treblinki.Przechodzi³em przez liczne wioski.Jedna z nich nazywa³a siê Srebrna.Wzd³u¿drogi ci¹gnê³y siê kryte s³om¹ cha³upy, a pobudowane za nimi stodo³y sta³y ju¿pra­wie pod lasem.Przed ostatni¹ chat¹ oparty o wid³y sta³ wie­œniak, patrz¹cjak nadchodzê.By³ wieczór, szed³em od rana i bia³y py³ okrywa³ mi twarz.Przywo³a³ mnie gestem.- Chcesz pracowaæ? Mam zbo¿e do m³Ã³cenia.Dostaniesz Jedzenie i spanie.Zgodzi³em siê.W zapadaj¹cym zmierzchu zaprowadzi³ mnie do stodo³y.- Tu bêdziesz nocowa³.Rozgoœæ siê, jak ci siê podoba.Ju­tro po ciebieprzyjdê.Nazywam siê Chmielnicki.Nie ufa³em ju¿ ludziom.Zacz¹³em od inspekcji stodo³y; powyjmowa³em ostro¿niekilka gwoŸdzi i rozluŸni³em deski œcian, za którymi rozci¹ga³ siê las.Potemumocowa³em je z powrotem; wystarczy mocno pchn¹æ, gdy bêdê chcia³ uciec.Chmielnicki wygl¹da³ poczciwie, ale twarz cz³owieka nieraz k³amie.O œwicieobserwowa³em przez szparê, jak w porannej mgle krz¹ta³ siê po klepisku.Potemzawo³a³ mnie i zaczê³a siê praca.Ciê¿ka praca, gdy¿ myœlami by³em gdzieindziej i tylko moje rêce zajête by³y czyszczeniem koni i krowy; pod­nosz¹c cepprzy m³occe, widzia³em Iwana z podniesion¹ pa³­k¹, mia¿d¿y³em k³osy, tak jak onmia¿d¿y³ g³owy; czyszcz¹c lœni¹c¹, miêkk¹ sierœæ konia myœla³em o naszejskórze, posi­niaczonej, krwawi¹cej; nape³nia³em psi¹ miskê ziemniakami zes³onin¹ i skórkami chleba, wiedz¹c, ¿e ludzie na apelu pozabijaliby siê zagarœæ takiego jedzenia, a setki dzieci w getcie nie dostawa³y nigdy takiejporcji.Wieczorem, przy stole, spo­gl¹daj¹c, jak Chmielnicki i jego matkaposilaj¹ siê w milcze­niu, dostawa³em czasem md³oœci, nie mog³em niczegoprze­³kn¹æ, mia³em ochotê krzykn¹æ do nich: „A wiecie, co oni zro­bili z moj¹matk¹?" Ale milcza³em, potrz¹sa³em g³ow¹, gdy podawali mi chleb, i tak samo jakoni modli³em siê na po­cz¹tku i po skoñczonym posi³ku.W ci¹gu tygodnia Chmielnicki mówi³ niewiele, ale w sobotê pi³ i wtedy, podczasgdy jego matka przesuwa³a paciorki ró­¿añca, podœpiewywa³ sobie i monologowa³,ale lubi³ mieæ au­dytorium, tote¿ siedzia³em z nim d³u¿ej ni¿ zwykle w izbieoœwietlonej naftow¹ lamp¹.Na ogó³ nie zadawa³ pytañ, wola³ mówiæ sam.Wtrzeci¹ sobotê, jak¹ u niego spêdzi³em, wypi³ wiêcej ni¿ zwykle.Tego dnia popo³udniu przyszed³ do wsi fo­tograf; przed ka¿d¹ zagrod¹ gromadzili siêwieœniacy, dziew­czêta w bia³ych chusteczkach ustawia³y siê obok ch³opaków.Chmielnicki wypchn¹³ mnie do przodu.- Ty te¿, Mietek.Próbowa³em siê wykrêciæ, ale Chmielnicki nalega³.- Niech wszyscy zobacz¹, ¿e mam parobka z Warszawy! Stawaj z nami, Mietek!Zosta³em sfotografowany wraz z innymi.Wieczorem Chmielnicki by³ mocno pijany.- Ba³eœ siê, Mietek? Nie chcia³eœ siê sfotografowaæ.Opar³ podbródek nad³oniach i przymkn¹³ oczy.- A mo¿e ty jesteœ ¯ydem? Jego matka prze¿egna³a siê.- My tutaj nie lubimy ¯ydów.Oni zabili Chrystusa.Stara prze¿egna³a siêponownie.- Przecie¿ nie ma ju¿ wiêcej ¯ydów, gospodarzu.Umarli, „kaput".Uderzy³ piêœci¹ w stó³ i splun¹³ na pod³ogê z ubitej ziemi.- IdŸ do Zambrowa, a zobaczysz ich, jeszcze bardziej spasionych ni¿ dawniej.Tu, po tej stronie Bugu, jesteœmy nie­mieckim Reichem.Tu s¹ t³uœci ¯ydzi.Daj¹Niemcom z³oto, ale rekwizycje przeprowadza siê u nas, Polaków.Wychyli³kieliszek wódki.- Je¿eli jesteœ ¯ydem, Mietek, zabijê ciê.Rozeœmia³em siê.- Wszyscy ¯ydzi zginêli, szefie.Matka Chmielnickiego nadal przesuwa³a paciorki ró¿añca; on zaœ mrukn¹³:- Zabijê ciê, Mietek.Potem po³o¿y³ g³owê na stole i zaczai chrapaæ.Na dworze by³a widna noc, pó³nocny wiatr rozpêdzi³ mg³ê, by³o zimno.W stodole,gdzie siê zainstalowa³em, konie rozgrzebywa³y ziemiê.Sprawdzi³em, ¿e deski,które obluzowa³em, dadz¹ siê z ³atwoœci¹ rozsun¹æ.Wiedzia³em, ¿e bêdê musia³uciec którejœ nocy, gdy¿ Chmielnicki nale¿a³ do tych porz¹d­nych ludzi, którzypotrafi¹ zabiæ lub zadenuncjowaæ.Ale by­³em przygotowany.Wiedzia³em, co mizagra¿a.Inni, mog³y ich byæ tysi¹ce, jak ci w Zambrowie, uwierzyli w mira¿Wschodu; „urz¹dzali siê", czekaj¹c a¿ przejdzie szalej¹cy, barbarzyñskihuragan.Nie wiedz¹ nic o Treblince, ale któregoœ dnia za³a­duje siê ich dowagonów.A ja siedzê tutaj, nie dzia³aj¹c, my­œl¹c tylko o tym, by prze¿yæ.W niedzielê poszed³em, tak jak wszyscy, na mszê [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl