[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.On poszedł to sprawdzić, a ona w tym czasie podprowadziła mu obrzyn spod lady i zwiała.- Poważnie? Ma kobieta jaja.- Pewnie próbowała kupić pistolet w sklepie, ale nacięła się na dziesięciodniową karencję.- Co teraz?- Namierzaliśmy jej komórkę, ale ją wyłączyła.Zanim to zrobiła, jechała na wschód, w stronę Ortega Highway.- Na pustynię.- Vasco pokiwał głową.- Prześpią się w samochodzie i rano pojadą dalej.- Najwcześniej o ósmej rano możemy mieć zdjęcia satelitarne.- Do tego czasu zniknie.- Vasco wyciągnął się w wygodnym fotelu.- Wyruszy o świcie.No dobrze.- Zamyślił się.- Przez pół dnia jechała prawie dokładnie na południe.Ledwie coś się zaczyna dziać, nasza panna zwiewa na południe.- Meksyk? - zasugerowała Dolly.- Nie.Nie chce zostawiać śladów.Nie przekroczy granicy.- Może kiedy pojedzie na wschód, spróbuje ją przekroczyć w Brown Field albo Calexico.- Może.- Vasco potarł skronie.Zauważył, że farba z włosów brudzi mu palce, ale było już za późno.Psiakrew, powinien o tym pamiętać.- Boi się.Pojedzie tam, gdzie może liczyć na pomoc.Może spotka się z ojcem.Albo z kimś znajomym.Byłym chłopakiem? Psiapsiółką ze szkoły? Kumpelą z bractwa na uczelni? Dawną nauczycielką? Dawnym wspólnikiem? Z kimś takim.- Od dwóch godzin przeszukujemy wszystkie internetowe bazy danych.Na razie nic nie znaleźliśmy.- Macie jej stare billingi telefoniczne?- Nie dzwoniła w okolice San Diego.- Jak daleko wstecz sprawdzaliście?- Rok.Więcej nie można bez nakazu.- Czyli jedzie do kogoś, do kogo przynajmniej od roku nie dzwoniła.- Vasco westchnął.- Chyba musimy poczekać.- Spojrzał na Dolly.- Jedźmy do Best Western.Chciałbym się dowiedzieć, jaką spluwę ma teraz nasza panna.Przy okazji prześpimy się parę godzin, do świtu.Coś mi mówi, że jutro ją dopadniemy.- Postukał się w pierś.- Mam przeczucie.A przeczucia nigdy mnie nie mylą.- Skarbie.Ubrudziłeś sobie koszulę farbą.- Cholera jasna.- Zejdzie.Wyczyszczę ci ją.R077Gerard śledził wzrokiem zbliżające się sylwetki.Czaiły się nisko przy ziemi, poruszały susami, prychały, węszyły głośno, pomiaukiwały.Ledwie je widział wśród krzewów.Zataczały koła, podkradały się, cofały.Z pewnością jednak go zwęszyły, bo zbliżały się systematycznie.Było ich sześć.Gerard nastroszył pióra - także po to, żeby lepiej chroniły przed zimnem.Zwierzęta miały wydłużone pyski, jarzące się zielono ślepia i długie, futrzaste ogony.Wydzielały wyraźną nieprzyjemną woń piżma.Nie były całkiem czarne, raczej szarobure.Podchodziły coraz bliżej.- Cały drżę, ca-ca-cały teraz drżę - zaśpiewał Gerard.Jeszcze bliżej.Właściwie już całkiem blisko.Największy stwór zatrzymał się dwa metry od Gerarda.Ptak zamarł.Minęło parę sekund.Zwierzę znów się poruszyło.- Ani kroku dalej, bracie!Zwierzę przystanęło, po czym nawet cofnęło się o parę kroków.A z nim cała sfora.Ludzki głos trochę ją przestraszył.Ale nie na długo.Przywódca stada dał susa do przodu.- Stać!Tym razem znieruchomiał tylko na moment.I ruszył dalej.- Myślisz, że masz fart, śmieciu? Tak myślisz? Ha?Przywódca skradał się bardzo wolno, węsząc nieustannie - krok w przód, niuch, niuch.Śmierdział paskudnie.A jego nos znajdował się dosłownie na wyciągnięcie.Gerard wychylił się ze swojej grzędy i z całej siły dziobnął w miękki nos.Zwierzę zaskomlało i szarpnęło się w tył, omal nie zrzucając go z gałęzi.Z trudem złapał równowagę.- Gdziekolwiek spojrzysz, ja mogę tam być.Któregoś razu obrócisz się, a ja będę już na ciebie czekał.I zabiję cię, Mart.Napastnik leżał na ziemi i przednimi łapami tarł obolały nos.Trwało to jakiś czas, ale w końcu wstał, warcząc groźnie.- Życie jest ciężkie, zwłaszcza dla głupców.Reszta sfory zawtórowała mu warczeniem.Zwierzęta rozproszyły się w pół-okrąg, jakby ktoś tak właśnie im nakazywał.Gerard nastroszył pióra - raz, drugi.Nawet zamachał skrzydłami, udając większego i bardziej ruchliwego niż w rzeczywistości.Ale nie zrobił wrażenia na wrogu.- Nie widzicie, durnie, że grozi wam niebezpieczeństwo?! Ścigają was.Wszystkich nas ścigają!Ludzki głos najwyraźniej stracił już swoją moc.Zwierzęta otaczały Gerarda coraz ciaśniejszym półkolem, jedno nawet zaszło go od tyłu.Odwrócił łepek.Niedobrze, niedobrze.- Wracaj, skąd przyszedłeś!Zatrzepotał nerwowo skrzydłami.Strach najwyraźniej dodał mu sił, bo prawie pofrunął.Powarkujące potwory znów się zbliżyły.Zamachał skrzydłami najmocniej jak umiał - i poczuł, że podrywa się w powietrze.A to dzięki temu, że od ostatniego przycinania skrzydeł minęło już kilka ładnych tygodni i pióra mu odrosły.Mógł latać! Podfrunął wyżej i stwierdził, że może szybować na krótkim dystansie.Krótkim, ale zawsze.Śmierdzące zwierzęta zostały daleko w dole, szczekały i zawodziły.A on skierował się na zachód, wzdłuż drogi, którą jechali ze Stanem.Oddalał się od wschodzącego słońca.Leciał prosto w mrok.Wyczulony zmysł węchu informował go, że tam znajdzie pożywienie.R078Śpiąca za kierownicą Alex Burnet otworzyła oczy i zobaczyła, że samochód otaczają jacyś mężczyźni.Trzech zaglądało do środka.Na głowach mieli kowbojskie kapelusze, a w rękach długie kije zakończone pętlą ze sznura.Usiadła.Jeden z mężczyzn pokazał jej na migi, żeby się nie ruszała.Spojrzała na Jamiego.Spał smacznie w fotelu pasażera.Nie obudził się.Zawsze miał twardy sen.Popatrzyła przez szybę - i zamarła.Jeden z kowbojów podniósł kij: olbrzymi grzechotnik - graby jak męskie ramię i długi na co najmniej półtora metra - wił się, schwytany w pętlę.Jego grzechotka wydawała skwierczące dźwięki.- Jeśli pani chce, może pani teraz wysiąść.Alex ostrożnie otworzyła drzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl