[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tak winien nam jest sam śniący wyjaśnienie swego marzenia sennego.Parę razy, jak echo powtórzyły się w mojej głowie słowa: rozwiązanie zagadki.Werner zamknął książkę i westchnął.– I jak ci się podoba oddział po tych kilku latach? – zapytał, przyglądając mi się uważnie.– Cieszę się, że wróciłem – odpowiedziałem szczerze.– A zmiany?.Zauważyłeś zmiany? Czy niektórzy zachowują się inaczej niż kiedyś? I czy widziałeś ołtarz?Pomyślałem o dziwnym zachowaniu Ordynatora i ołtarzyku w holu.Wyraz mojej twarzy nie umknął Wernerowi.– Taak, zauważyłeś – mruknął.– Przyjemnie cię widzieć po długim czasie, Tomaszu, ale muszę cię ostrzec, że oddział nie jest już tym samym miejscem, co kiedyś.Trwa tu walka o pacjenta.– Walka?– Ano tak.Ostatnio coraz więcej ludzi wybiera terapię krótkoterminową.Także wielu naszych dawnych kolegów, zawiedzionych brakiem poprawy, postanowiło spróbować tej metody.W odpowiedzi na tę zdradę psychoanalitycy stali się niezwykle ortodoksyjni.Jeszcze niedawno istniały takie nazwiska jak Klein czy Bion, a teraz już tylko Freud, w dodatku stawia się mu ołtarzyki i niemal modli do niego na wieczornych mszach.– Kto, pacjenci czy terapeuci? – zapytałem wstrząśnięty.– I jedni, i drudzy.Stara gwardia naszego oddziału wykruszyła się, zostałem tylko ja i Marta.W to miejsce zjawili się jacyś fanatycy, którzy szukają w naukach Freuda „wyższej prawdy”, ja tam nie wiem zresztą, co oni chcą znaleźć, ale zachowują się jak nawiedzeni.A terapeuci przymykają oko na wieczorne praktyki.Jeśli pójdziesz do auli o dwudziestej pierwszej, to zobaczysz.– O dwudziestej pierwszej jest relaksacja – powiedziałem mechanicznie.– Właśnie, że nie! O dwudziestej pierwszej jest czytanie Freuda.– I naprawdę terapeuci nie reagują? – próbowałem przypomnieć sobie nazwiska trzeźwo myślących, twardo stąpających po ziemi analityków, prowadzących grupę trzy lata temu i jeszcze wcześniej, ale w głowie znów miałem mgłę.Zerknąłem przez okno na domek terapeutów.Rząd ciemnych marynarek zniknął.Werner potrząsnął głową.– Według mnie oni przygotowują się do wojny.Zaskoczony tymi wszystkimi rewelacjami, poczułem, jakby kołysała się pode mną podłoga.Lada chwila usunie się spod nóg i spadnę w przepaść.Usiadłem na krześle.Oddział był oazą, w której udawało mi się odnaleźć spokój.Zbierałem siły, uczyłem się siebie, po czym wracałem odnowiony, z zapasem energii do działania.Jeśli jakaś zaraza wkradła się do tego miejsca i odmieniła je, to odebrała mi tym samym ostatnie schronienie, jedyną szansę na uporanie się z cieniami.Werner patrzył współczująco.– Wolałem cię przygotować.Właściwie czekałem już tylko na twoje przybycie.Posłuchaj, nie rozpakowuj walizki, odejdź, dopóki masz jeszcze dobre wspomnienia.– Jak to? – zawołałem.– Mam odejść?– Tak – powiedział twardo.– Razem ze mną.* * *Oddział bez Wernera! Niemożliwe.Ten niewysoki starszy człowiek był nie mniej integralną częścią miejsca niż popiersie Freuda.Był sercem oddziału.Nie potrafiłem odnaleźć w sobie zgody na jego zniknięcie, zwłaszcza w podobnych okolicznościach.Przecież porzuciłby w ten sposób metodę, w którą wierzył przez większość swojego życia, przekreślił lata spędzone na jej zgłębianiu, zerwał więzi z ludźmi, którzy leczyli go latami!Powiedziałem mu to.– Od miesięcy obserwuję rozpad dawnego oddziału.Ordynator i terapeuci porzucają dawne zasady etyczne – stwierdził.– Wypaczają słowa Freuda, pozwalając też na to pacjentom.Nie pochwalam tych nowych pomysłów.Kiedy w rozterce przyglądałem się surowej minie Wernera, zmarszczki na jego czole powoli wygładzały się, rysy łagodniały.– Wiem, że to musi być dla ciebie bardzo trudne.Zostań zatem kilka dni, poobserwuj.A w piątek wieczorem powiesz mi, na co się zdecydowałeś.Na razie chodź, zapalmy jak za dawnych czasów.Możemy spotykać się codziennie wieczorem na palenie fajki, jak kiedyś.I w tym czasie nie będziemy rozmawiać o oddziale.Dopiero w piątek.Zgadzasz się?Obserwowałem Wernera, gdy nabijał swoją fajkę.Chociaż wyglądała niepozornie, wiedziałem, że pochodzi z wytwórni z tradycjami i służy mojemu przyjacielowi od wielu lat.Usiedliśmy na dwóch leżakach ustawionych na balkonie.Kończyło się lato.Kolory przyrody dawno osiągnęły maksymalne nasycenie i teraz z dnia na dzień coraz bardziej traciły żywotność.Zdawało mi się, że dym, który wydmuchujemy ma niepokojący ciężar.Tyle razy paliliśmy na tym samym balkonie i celebrowaliśmy wspólne chwile, stanowiące przypieczętowanie długiego, owocnego dnia.Nasza dzisiejsza rozmowa sprawiała mi wciąż ból, tak jakby zdania wypowiedziane przez Wernera zmaterializowały się w powietrzu w postaci mikroskopijnych ostrosłupów.Raniły mnie przy każdym ruchu.Dym z fajek nie był w stanie wygładzić ostrych brzegów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl