[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie zwracali zresztą na nas najmniejszej uwagi, od czasu do czasu któryś z przechodniów znikał.Inny znów zjawiał się niespodziewanie, chwilę o czymś rozmyślał i już go nie było.– Oni wciąż podróżują w czasie – wyjaśnił nasz przewodnik.– Rzeczywistość ich nie interesuje.Przyszłości się boją.Nikt nie bierze się do pracy.Rząd wydał zakaz produkcji pigułek, lecz są one tak nieskomplikowane, że można je sporządzić w domu.– Teraz rozumiem – powiedziałem – dlaczego już wczoraj pańscy rodacy wiedzieli o Alicji i o przylocie naszego statku.– Jasne.Wchodzili do waszej lodówki w przyszłości.– Mimo to chciałbym wiedzieć, skąd taka radość z przyjazdu Alicji? – spytał Połoskow.– Czemu na przykład nie z mojego?– To bardzo proste – rzekł stary Szeszyneryjczyk.– Jesteśmy ludźmi bardzo spokojnymi, dobrodusznymi.I potrafimy docenić życzliwość innych.– I co z tego? Przecież Alicja nie wiedziała, że zakradniecie się do naszej lodówki.– Ach, cóż za naiwność! – rzekł z wyrzutem zielony człowieczek.Rozwiał się w powietrzu i w trzy sekundy później znów się zjawił z dużym ananasem w rękach.– Byłem przed chwilą w waszej lodówce – oświadczył.– Przecież tam nie ma już ananasów.– Ależ ja byłem tam wczorajszej nocy.Czy to takie trudne do zrozumienia? Nic prostszego.Poleciałem teraz w przeszłość i wczorajszej nocy wziąłem z waszej szafy chłodniczej ananas.Nie ukradłem go jednak, tylko wziąłem, ponieważ dziś rano Alicja przypomniała Połoskowowi o wygranym zakładzie i na jej życzenie darował nam ananasy.Dlatego dziś rano witaliśmy ją z taką wdzięcznością za to, że pozwoliła nam wczorajszej nocy brać ananasy.– Ja zwariuję! – rzekł Połoskow.– Najpierw było dziś rano, potem była wczorajsza noc, a wy braliście ananasy, których jeszcze nie wolno było brać, dlatego że później będzie je wolno brać.– Tak niewiele zostało nam w życiu radości – powiedział zielony człowieczek jakby nie słysząc słów kapitana.– Nie znaliśmy dotychczas smaku ananasa.Ja na przykład będę teraz codziennie wyruszał w dzień poprzedni, aby zjeść ananas, który zjadłem wczoraj.Milczeliśmy dłuższy czas przetrawiając niecodzienne nowiny.Wreszcie Szeszyneryjczyk westchnął:– Nie mogę dłużej.Idę w przeszłość dojadać waszego ananasa.– Chwileczkę – zatrzymałem go.– Mam do pana pytanie w pewnej sprawie.– Niech się pan nie męczy – rzekł zielony człowieczek.– Ja przecież wiem, o co pan spyta.– Ach, prawda.– Zapyta pan o zwierzę, które nazywa się sklis, gdyż z jego powodu tu przylecieliście.– Tak jest.– Możemy panu przyprowadzić nawet sto sklisów, ale głowę dam, że pan z nich zrezygnuje.O proszę, jeden tam leży za węgłem.Od razu rozłoży pan ręce i zawoła: „Przecież to najzwyklejsza pod słońcem krowa”.Zajrzeliśmy za węgieł.Rozłożyłem race i zawołałem:– Przecież to najzwyklejsza pod słońcem krowa!– No widzi pan.Zielony człowieczek pożegnał się z nami i odszedł, a raczej zniknął, jako że mieszkańcy tej planety mieli dziwny zwyczaj rozpływania się w powietrzu.I nie zobaczył tego, co zaszło później, i cała jego zdolność zaglądania w przeszłość i przyszłość na nic się nie zdała.Albowiem zabraliśmy tę krowę, przywieźliśmy do moskiewskiego Zoo, w którym do dziś przebywa stanowiąc jeden z najpopularniejszych okazów.Jak tylko nasz zielony przewodnik zniknął, krowa przeciągnęła się, wstała pomalutku i rozpostarła długie błoniaste skrzydła, które przedtem miała owinięte wokół brzucha.Westchnęła, zwróciła na nas wielkie melancholijne oczy, potrząsnęła skrzydłami strzepując z nich kurz, odbiła się zdartymi kopytami od ziemi i przeleciała na drugą stronę ulicy.Leciała jak to krowa – brzydko i niezdarnie, ale jednak leciała!Zapytałem chłopaczka, który niespodzianie zjawił się obok mnie:– Czyja to krowa?– Sklis?– No tak.Czyj to sklis?– A niczyj – odpowiedział chłopaczek.– Komu potrzebne sklisy? Paść ich nie można, bo odlatują na wszystkie strony.Niech pan bierze, nikt nawet palcem nie kiwnie.Wracaliśmy do „Pegaza” poganiając sklisa witką.Chwilami wzlatywał w powietrze, ale prędko się męczył i przechodził w leniwy truchcik.Po drodze przyczepił się do nas drugi sklis, choć nie chcieliśmy go zabrać – wystarczy nam jeden do karmienia.Wzgardzony, długo z urazą myczał i machał ogonem.Alicja wróciła wkrótce po nas.Znudziło ją w końcu towarzystwo Szeszynerejczyków.Oni zresztą też o niej szybko zapomnieli – rozpierzchli się, jedni w przeszłość, drudzy w niedaleką przyszłość.SPARALIŻOWANE ROBOTY– No, a teraz – rzekł Połoskow po naszym odlocie z planety, na której straciliśmy cały zapas ananasów – prościutko do systemu Meduzy.Są sprzeciwy?Nie było.Chciałem wprawdzie coś wtrącić, lecz Alicja tak mnie spiorunowała wzrokiem, że tylko powiedziałem:– W czasie lotu rządzi na pokładzie kapitan.Jak Połoskow każe, tak być musi.– Wobec tego nigdzie się już nie zatrzymujemy – oświadczył.W dwa dni później musieliśmy jednak zatrzymać się i zmienić kurs.Radiostacja pokładowa przejęła sygnał SOS.– Skąd ten sygnał? – zapytałem Połoskowa.– Zaraz się dowiemy – odpowiedział nasz kapitan, pochylając się nad odbiornikiem.Usiadłem w szerokim fotelu w sterowni, korzystając z chwili wytchnienia.Dzisiejszy ranek był dla mnie bardzo męczący.Indykatora rozbolał brzuch i co chwila zmieniał kolory niczym sygnalizator świetlny na ruchliwym skrzyżowaniu.Pająk-tkacz-troglodyta na skutek braku surowca dobrał się do sennego pilcha w sąsiedniej klatce i zgolił z niego całą długą sierść, tak że pilcha nie poznałem.W rezultacie pilch się przeziębił i kaszlał, aż się rozlegało w całej ładowni.Musiałem więc sporządzić izolatkę.Bajdur przez całą noc mamrotał w niezrozumiałym języku, ochrypł i skrzypiał jak nie nasmarowany wóz.Trzeba go było poić gorącym mlekiem z sodą.Śpiewokrzewy pokłóciły się w nocy o pestki ze śliwek i połamały maluchowi gałązki.Diamentowy żółwik wyciął ostrymi krawędziami pancerza otwór w drzwiach do maszynowni i znów musiałem zamknąć go w sejfie.Byłem zmęczony, ale to rzecz normalna, gdy przewozi się tyle niezwykłych zwierząt.Wszystkie te choroby, przykrości, bójki i konflikty są niczym w porównaniu z karmieniem.Pomagała mi wprawdzie Alicja, lecz dziś właśnie zaspała i poranne karmienie spadło wyłącznie na moje barki.Na szczęście zwierząt nie było jeszcze dużo i większość mogła oddychać powietrzem ziemskim.Jedynie pod szklany pojemnik z beżowymi chrząszczami musieliśmy wstawić piecyk, gdyż żyją one zazwyczaj w kraterach wulkanów.– Już wiem – usłyszałem głos kapitana [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl