[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To fenomenalne! - zawołałem.- Skąd ciocia wiedziała, że w poniedziałek o szesnastej będziemy w Wałczu?- Kochasiu, gdybyś miał na liczniku ponad piętnaście tysięcy kilometrów, też byś wiedział, gdzie i o której.Mama była wniebowzięta.Wiedziała już o naszym planie i dostała wasze dwa listy.- Ciocia Kabała utkwiła swe sokole spojrzenie w dalekim horyzoncie.Wyglądała teraz jak stary Wiking bez rudej brody, jak nieustraszony żeglarz, który nie bacząc na rozhukane fale płynie przez bezmiar oceanu.- Tak - westchnęła.- Mam nadzieję, że ta podróż wiele was nauczyła.- Tak - powtórzyłem jak echo.Byliśmy blisko brzegu.Widać było szeroką, złocistą plażę, na plaży barwne parasole.Kosze plażowe i ludzie.Pełno ludzi, jak mrówek na piasku.I znowu poniosła mnie fantazja.Zdawało mi się, że płyniemy z Jackiem Londonem na jachcie „Snark”.Przebyliśmy już osiem tysięcy mil z San Francisco i właśnie zbliżamy się do Honolulu.Na brzeg wylęgają krajowcy.Smukłe hawajskie dziewczyny niosą wieńce z kwiatów, a hawajscy chłopcy dzierżą hawajskie gitary i śpiewają pieśń powitalną.Ja tymczasem siedzę w kajucie i piszę na maszynie reportaż dla „Examinera” - za każde słowo dwa dolary.Jest o czym pisać - tyle wspaniałych przygód.Nareszcie stanęliśmy na lądzie.Na cześć miłych gospodarzy odśpiewaliśmy „Nie ma to jak spać w hamaku.” i „Sto lat”, a potem uścisnęliśmy im dłonie.Morowa wiara! Dzięki nim z honorem dobiłem do ostatniego portu.Najmocniej uścisnąłem prawicę obywatelowi kapralowi.- Dziękuję bardzo za opiekę - powiedziałem.- Proszę przyjechać do nas do Warszawy.Przedstawię obywatelowi kapralowi Franka Szajbę i wytrzasnę bilety na mecz „Legia” - „Wisła”.Murowane.Rzuciłem mu się na szyję i ściskałem jak starszego brata.Łza zakręciła mi się w oku, gdy wspomniałem, jak komfortowo spałem na jego tapczanie.I jemu się zakręciła, gdy przypomniał sobie, jak ochoczo na jednej nodze skoczyłem po wodę.Jednym słowem, zżyliśmy się i trudno było się rozstać.A potem ruszyliśmy z przystani na ulicę Słoneczną.Ja pchałem wózek, Janusz wspominał o Dudusiu, a ciocia Kabała patrzyła na nas sokolim okiem.Milczeliśmy, bo ogarniało nas wzruszenie.I nagle, kiedy skręcaliśmy w boczną ulicę, zza zakrętu wyłoniła się malownicza grupa - dwie panie w wielkich słomkowych kapeluszach i czworo dzieci pstrych jak biedronki.Myślałem, że mnie wzrok myli, lecz tym razem nie mylił.- Mamo! - zawołałem radośnie.Rzuciłem wózek, rozwarłem ramiona i pobiegłem na spotkanie.Mama też rozwarła.Wpadłem w jej objęcia.I nagłe uczułem, że po burzliwych dniach przybiłem do najwspanialszej, najczulszej przystani.A mama tuliła mnie, głaskała włosy, w których było pełno rozmaitego listowia jeszcze z Wałcza, Tucholi i Wieżycy.Potem wszyscy z wszystkimi obejmowali się, całowali.I był taki rozgardiasz, że nie wiadomo, kto z kim się witał i kto do kogo mówił.Słyszałem tylko urywane okrzyki:- Jak wy wyglądacie!- Opaleni jak Cyganie!- Brudni jak kominiarze!- Co wam strzeliło do głowy?- Duduś jest nie do poznania.- Zmężniał.- A Poldek ma dziurawą koszulę.Pierwszy Janusz przerwał tę litanię.Ściągnął poważnie brwi, zrobił tajemniczą minę i powiedział zupełnie tak, jak wuj Waldek:- Chciałem wam zakomunikować, że nie jestem już Dudusiem.Od dzisiejszego dnia proszę do mnie mówić Janusz.- Tak! - zawołałem.- Z niego już coś wyrosło.- A ty? - zapytała mama.- Czy ty już też zmądrzałeś? I powiedz mi, mój drogi, co ci strzeliło do głowy, żeby jechać autostopem?- Nic mi nie strzeliło - powiedziałem - tylko zgubiliśmy pięćset złotych i nie chcieliśmy was narażać na wydatki.Wszyscy roześmiali się, jakbym powiedział coś bardzo wesołego, a mały Maciuś zawołał:- Najśmieszniejsze, że te pięćset złotych zostawiliście u cioci Anki na stole!Koniec Warszawa, kwiecień 1964 r [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl