[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przy stu sześćdziesięciu kilometrach na godzinę zaburzenia w jej wnętrzu wywoływały chwilowe podmuchy o szybkości dwukrotnie większej.Prędkość dwieście dziesięć kilometrów na godzinę spowodowała na obrzeżach lawiny miniaturowe tornada, dochodzące do ponad czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.W tym samym czasie lawina napotykała coraz większy opór powietrza.Posuwała się tak szybko, że powietrze nie nadążało usuwać się przed nią z drogi.Sprężało się więc, gwałtownie podwyższając swoją temperaturę.Pchane przez ciężką chmurę lawinową, tworzyło, przed błyskawicznie lecącym śniegiem, groźną falę uderzeniową, mogącą zniszczyć budynek równie efektywnie, jak bomba.W pełni ukształtowana lawina huczała w swym wnętrzu jak napuszony olbrzym.Milion ton śniegu i setki tysięcy ton powietrza pędziły w dół, w stronę mgły zalegającej dno doliny.W chwili, gdy doszły do niej, poruszały się już z szybkością trzystu dwudziestu kilometrów na godzinę, nie licząc dużo szybszych porywów wewnętrznych.Fala uderzeniowa rąbnęła w warstwę oparów, zmiatając je na boki i odsłaniając – jedynie na moment – kilka budynków.Ułamek sekundy później główna część lawiny osiągnęła dno doliny.Do Hukahoronui wtargnęła biała śmierć.Doktor Robert Scott przyglądał się Haroldowi Dobbsowi okiem specjalisty.Dobbs nie wyglądał najlepiej.Najwyraźniej nie golił się od kilku dni i teraz szczecina tworzyła sinawe plamy na jego policzkach i podbródku.Przekrwione i podkrążone oczy ponuro uciekały przed wzrokiem Scotta.Gdy tak siedział w fotelu, z odwróconą twarzą, złożone na brzuchu palce zaciskały się nerwowo.Scott zauważył niemal pustą butelkę ginu i szklankę, stojące na stoliku obok fotela.Powiedział:– To jedyny powód, dla którego tu jestem.Pan Ballard prosił mnie, bym zajrzał.Obawia się o ciebie.– Nic mi nie jest – odparł Dobbs.Jego głos brzmiał tak cicho, że Scott musiał wytężyć słuch, by rozróżnić słowa.– Jesteś pewien, że masz rację? Wiesz że jestem lekarzem.Może bym więc otworzył moją czarną walizeczkę i zbadał cię?– Zostaw mnie w spokoju! – wybuchnął Dobbs w chwilowym przypływie energii.Wysiłek ten zdawał się go wyczerpać i znów popadł w marazm.– Odejdź! – wyszeptał.Scott nie posłuchał go.Powiedział natomiast:– Coś musi być nie tak, Harry.Dlaczego od kilku dni przestałeś pokazywać się w pracy?– To moja sprawa – wymamrotał Dobbs.Sięgnął po szklankę i napił się.– Niezupełnie.Firmie należy się chyba jakieś wyjaśnienie.Ostatecznie jesteś menedżerem kopalni.Nie możesz abdykować bez słowa.Dobbs spojrzał na niego ponuro.– O co ci właściwie chodzi?Scott zastosował taktykę wstrząsową.– Chcę, żebyś mi powiedział, dlaczego tak cholernie bumelujesz i próbujesz wleźć do tej butelki ginu.A swoją drogą, to ile ich już opróżniłeś? – Dobbs uparcie milczał, więc Scott ciągnął: – Wiesz co się dzieje tam, na zewnątrz, prawda?– Niech ten Przeklęty Ballard sam się z tym upora – warknął.Płacą mu za to.– Gadasz niedorzeczności.Płacą mu tylko za jego pracę, a nie za twoją.– Scott skinął głową w stronę okna.– Twoje miejsce jest tam, powinieneś pomóc Ballardowi i Joemu Cameronowi.Mają teraz pełne ręce roboty.Z ust Dobbsa trysnął jad.– Zabrał mi pracę, no nie? Scott zdumiał się.– Nie rozumiem.On ci niczego nie zabrał.Tyle tylko, że siedzisz w domu przytulony do butelki.Dobbs machnął ręką.Zachwiała się w nadgarstku bezwładnie, jakby nie miał nad nią żadnej władzy.– Miałem na myśli coś innego.Nie chodzi mi o stanowisko menedżera.Przewodniczący obiecał mi tę posadę.Crowell powiedział, że wejdę do zarządu i zostanę naczelnym dyrektorem po odejściu Fishera.Ale nie! Zjawia się jakiś angielski niedorostek i dostaje posadę tylko z powodu swojego nazwiska.Jakby Ballardom brakowało pieniędzy i musieli zabierać moje.Scott chciał coś wyjaśnić, ale Dobbs nie dopuścił go do głosu.Z politowaniem patrzył na wygłaszającego oskarżającą mowę starego człowieka.Dobbs aż kipiał złością i dał jej pełny upust.Z kącika warg pociekła mu ślina.– Wiesz, że nie ubywa mi lat.Nie udało mi się zaoszczędzić wystarczająco dużo, bo ci złodzieje z giełdy zabrali mi sporo forsy.Banda łobuzów! Miałem zostać dyrektorem naczelnym.Crowell mi obiecał.Odpowiadało mi to, bo wtedy miałbym z czym przejść na emeryturę.A później rodzina Ballardów zadecydowała inaczej.Nie tylko zabrali moją posadę, ale jeszcze spodziewają się, że będę służył pod jednym z nich.Niech więc, do cholery, zastanowią się jeszcze raz.Scott odezwał się łagodnie:– Jeżeli nawet masz trochę racji, to nie usprawiedliwia to wycofania się bez słowa.W dodatku teraz, kiedy są kłopoty.Nikt ci za to nie podziękuje.– Kłopoty! – Dobbs silnie zaakcentował słowo.– Co ten chłystek może wiedzieć o kłopotach? Prowadziłem kopalnię, kiedy jemu zmieniano pieluchy.– Nie chodzi o kopalnię – odparł Scott.– Chodzi o miasto.– Kupa przeklętych bzdur! Ten facet jest idiotą.Mówi o wydawaniu milionów po to, by zatrzymać kilka płatków śniegu spadających ze zbocza.Może mi powiesz, skąd wziąć te pieniądze? A teraz doprowadził wszystkich do tego, że latają w kółko jak kurczaki z poucinanymi łbami.I podobno zamknął kopalnię.Zaczekaj, aż usłyszą o tym w Auckland, nie wspomnę już o Londynie.– Jesteś nieźle poinformowany jak na kogoś, kto od kilku dni nie wychodzi z domu.– Mam przyjaciół.Odwiedził mnie Quentin, żeby zobaczyć co możemy zrobić, by powstrzymać tego głupca.– Dobbs znowu sięgnął po szklankę.– Quentin nieźle orientuje się w tej sprawie, ale nic nie może poradzić.Podobnie jak żaden z nas.Mówię ci, wszystko zostało z góry ukartowane.Scott przymrużył oczy.Niewiele czasu zajęło mu dojście do wniosku, że Dobbs jest wyraźnie niezrównoważony.Uraza jątrzyła go od środka i coś spowodowało jej wybuch.Nietrudno było odgadnąć, co to takiego.Scott świadomie go sprowokował:– Sądzisz, że poradziłbyś sobie ze stanowiskiem naczelnego dyrektora?Dobbs nie zdołał opanować wściekłości.– Oczywiście, że tak – krzyknął.– Jasne, że dałbym radę.– No, nie ma to już większego znaczenia.Myślę, że lepiej zabierzemy cię w jakieś bezpieczniejsze miejsce, niż to.Gdyby coś się zdarzyło, ten dom zostanie zmieciony jako jeden z pierwszych.– Bzdury! – zadrwił Dobbs.– Stek absurdalnych bzdur! Nie ruszę się stąd i nikt mnie do tego nie zmusi.– Uśmiechnął się złośliwie.– Chyba, że przyjdzie tu młody Ballard i przeprosi za odebranie mi posady.Scott wzruszył ramionami i sięgnął po torbę.– Jak sobie życzysz.– I nie zapomnij zamknąć drzwi – krzyknął w ślad za nim Dobbs.Oplótł ramionami swoje wątłe ciało.– Dałbym radę tej posadzie – powiedział głośno.– Dałbym.Kiedy usłyszał warkot ruszającego samochodu Scotta, wziął szklankę i podszedł do okna.Patrzył za samochodem, nim ten nie zniknął mu z pola widzenia, a następnie przeniósł wzrok na zabudowania kopalni.Mgła znacznie ograniczyła widoczność, ale i tak dostrzegł zarysy biurowca.Potrząsnął ze smutkiem głową.– Zamknięte! – wyszeptał.– Wszystko zamknięte!Nagle opary zniknęły, jak gdyby za sprawą czarów, a Dobbs poczuł pod stopami dziwną wibrację.Budynek biura, wyraźnie teraz widoczny, oderwał się od fundamentów i płynął w powietrzu w jego stronę.Patrzył ze zdumieniem, jak poszybował tuż nad jego domem.Zdążył jeszcze zobaczyć, wypadające z niego, swoje biurko.W tej samej chwili okno, przy którym stał, roztrzaskało się, a odłamek szkła przebił Dobbsowi gardło [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl