[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Początkowo śnieg był płytki, suchy i sypki, lecz potem stawał się coraz głębszy i pokrywała go lodowa skorupa.Wówczas Rohde się zatrzymał.– Musimy użyć lin.Wyciągnęli swoje żałosne kawałki sparciałej liny i Rohde uważnie zbadał każdy węzeł.Potem, wciąż zachowując dotychczasowy porządek, powiązali się razem i szli dalej.Forester podniósł wzrok na strome białe zbocze, które zdawało się piąć bezkreśnie ku niebu i pomyślał, że Rohde miał słuszność – to nie będzie łatwe.Krok za krokiem sunęli przed siebie.Rohde na czele, za nim dwaj pozostali, wdzięczni, że toruje im drogę w coraz głębszym śniegu.Zbocze, które teraz trawersowali, było strome, a w dole przedstawiało widok przyprawiający o zawroty głowy.Forester przyłapał się na tym, że rozmyśla, co by się stało, gdyby któryś z nich spadł.Było bardzo prawdopodobne, że pociągnąłby za sobą dwóch pozostałych i toczyliby się wszyscy razem, gmatwanina ludzi i lin, aż do odległego o setki metrów skupiska ostrych skał na dole.Z irytacją potrząsnął głową.Ale przecież tak się nie stanie – liny były właśnie po to, aby zapobiec upadkowi człowieka.Gdzieś z przodu usłyszał gromowy pomruk i Rohde przystanął.– Co to jest?! – wrzasnął Forester.– Lawina – odparł Rohde.Nie powiedział nic więcej i ruszył ustalonym tempem.Mój Boże, pomyślał Forester, lawin nie wziąłem pod uwagę, to może być cholernie niebezpieczne.Potem roześmiał się w duchu.Nie był w większym niebezpieczeństwie niż pozostający przy moście O’Hara i reszta, a być może nawet w mniejszym.Jego umysł tak długo zabawiał się analizowaniem względności rzeczy, że niebawem przestał myśleć w ogóle.Stawiał stopę za stopą, z bezduszną precyzją – automat wlokący się przez biały, śnieżny bezmiar, jak mrówka brnąca po prześcieradle.Raptownie przywołany został do rzeczywistości, gdy potknął się o Peabody’ego, który rozciągnięty na śniegu dyszał ochryple, otwierając i zamykając usta jak złota rybka.– Wstawaj, Peabody – wymamrotał.– Uprzedzałem, co się stanie, gdy będziesz nas opóźniał.Wstawaj, do cholery!– Rohde.Rohde się zatrzymał – wycharczał Peabody.Forester podniósł wzrok i został oślepiony gigantycznym fajerwerkiem – przed jego oczyma zatańczyły plamy, które po chwili zgęstniały w zbliżający się doń niewyraźny cień.– Przepraszam – powiedział Rohde z nieoczekiwanej bliskości.– Jestem głupcem.Zapomniałem o tym.Forester potarł oczy.Ślepnę, pomyślał w przypływie przerażenia, tracę wzrok.– Nie przejmuj się – pocieszał go Rohde.– Zamknij oczy.Pozwól im odpocząć.Forester osunął się w śnieg i zamknął oczy.Miał wrażenie, że pod powiekami ma setki ziaren piasku, a na policzkach czuł chłodny dotyk łez.– Co to jest? – zapytał.– Ślepota śnieżna.Nie przejmuj się, wszystko będzie w porządku.Zaciskał powieki i stopniowo zaczął odczuwać zelżenie napięcia mięśni.Był wdzięczny za tę przerwę, czuł się zmęczony, zmęczony bardziej niż kiedykolwiek dotąd.Zastanawiał się, ile uszli.– Jak daleko zaszliśmy? – zapytał.– Niezbyt daleko – odparł Rohde.– Która godzina?Nastąpiła chwila ciszy, a potem Rohde powiedział:– Dziewiąta.Forester był zaszokowany.Dopiero dziewiąta.Miał wrażenie, że idą już cały dzień.– Wetrę ci coś w oczy – rzekł Rohde.Forester poczuł zimne palce wcierające w jego powieki substancję zarazem miękką i ziarnistą.– Miguel, co to jest?– Popiół drzewny.Jest czarny, chyba przyćmi poblask.Słyszałem, że to stary sposób Eskimosów.Mam nadzieję, że poskutkuje.Po chwili Forester odważył się otworzyć oczy.Z ogromną ulgą stwierdził, że widzi – wprawdzie nie tak dobrze, jak zazwyczaj, ale już nie był ślepy, jak podczas owych pierwszych szokujących chwil, kiedy myślał, że stracił wzrok.Skierował oczy ku miejscu, gdzie Rohde zajmował się Peabodym i pomyślał: tak, to jeszcze jedna rzecz, jaką muszą mieć alpiniści – ciemne okulary.Boleśnie zamrugał powiekami.Rohde odwrócił się i jego wygląd rozbawił Forestera.Z szeroką, czarną smugą na oczach Rohde sprawiał wrażenie Indianina wstępującego na ścieżkę wojenną.Rohde uśmiechnął się.– Ray, ty też tak zabawnie wyglądasz.– A potem dodał z powagą: – Owiń wokół głowy koc, jak kaptur, żeby chronił oczy przed lśnieniem z boków.Forester zdjął pakunek i z żalem oderwał koc od dna walizki.Od tej chwili jego bagaż nie będzie tak wygodny.Koc wystarczył na kaptury dla wszystkich trzech.– Musimy iść dalej – rzucił Rohde.Forester spojrzał za siebie.Wciąż widział chaty i oceniał, że jakkolwiek przebyli znaczną odległość, zyskali najwyżej sto pięćdziesiąt metrów wysokości.Potem poczuł w pasie szarpnięcie liny i w ślad za potykającym się Peabodym ruszył przed siebie.Było południe, kiedy okrążywszy boczny masyw góry, ujrzeli drogę na przełęcz.Forester osunął się na kolana, łkając z wycieńczenia, Peabody zaś padł jak rażony piorunem.Tylko Rohde trzymał się na nogach i mrużąc obolałe oczy, spoglądał ku przełęczy.– Jest tak, jak zapamiętałem – powiedział.– Tu odpoczniemy.Ignorując Peabody’ego, przykucnął przy Foresterze.– Dobrze się czujesz?– Trochę zmaltretowany – odrzekł Forester.– Ale odpoczynek powinien postawić mnie na nogi.Rohde zdjął i rozwiązał swój tobołek.– Teraz coś zjemy.– Boże, nie mogę – jęknął Forester.– To zdołasz przełknąć – odparł Rohde i wyjął puszkę owoców.– Słodycze dają energię.Zbocze góry smagał zimny wiatr i Forester ciaśniej owinął się kurtką.Obserwował Rohdego, który zaczął kopać w śniegu.– Co robisz?– Osłonę przed wiatrem.Rohde wyjął prymus i ustawił go w chroniącym przed wiatrem zagłębieniu.Zapalił kuchenkę, a potem podał Foresterowi pustą puszkę po fasoli.– Napełnij śniegiem i stop.Musimy wypić coś gorącego.Zajmę się Peabodym.Przy niskim ciśnieniu atmosferycznym śnieg topił się długo, a woda była ledwie ciepła.Rohde wrzucił do niej kostkę bulionową i powiedział:– Ty pierwszy.Forester krztusząc się wypił, a potem ponownie napełnił puszkę śniegiem.Druga porcja przypadła Peabody’emu, który tymczasem doszedł do siebie.Na koniec Forester stopił śnieg dla Rohdego.– Nie przyglądałem się przełęczy – powiedział.– Jak tam jest?Rohde podniósł wzrok znad otwieranej puszki owoców.– Kiepsko – odparł.– Ale tego się spodziewałem.– Przerwał.– Jest tam lodowiec z mnóstwem rozpadlin.Forester w milczeniu wziął puszkę i zaczął jeść.Stwierdził, że owoce są do przyjęcia tak z punktu widzenia jego gustów, jak i żołądka.Ten pierwszy od czasu katastrofy zjedzony z apetytem posiłek wlał weń nowe życie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl