[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.– Co pan tu robi?– Przyszedłem z Bilmy zobaczyć parę rytów skalnych – uśmiechnąłem się.– Wolałbym nie wracać pieszo.– Nie wiedziałem, że są tu jakieś w pobliżu.Sporo ich na północy w Col des Chandeliers.Gdzie one są?– Jakieś trzy kilometry za nami, tuż przy drodze.– Mógłby mi je pan pokazać? Może zainteresowałyby moich ludzi.– Jasne, z przyjemnością.Wróciliśmy więc, aby przyjrzeć się rytom.Przyszło mi na myśl, że Byrne dobrze zrobił zabierając mnie tam.Spędziliśmy przy nich dwadzieścia minut.W tym czasie Niemcy pracowicie pstrykali zdjęcia swoimi japońskimi aparatami.Tworzyli mieszaną grupę w wieku wahającym się od nastolatków do starców.Zastanawiałem się, co przywiodło ich na pustynię.Z pewnością nie była to normalna wycieczka urlopowa.W niecałe pół godziny później jechaliśmy w górę długiego stoku prowadzącego do fortu w Bilmie.Land-Rovery zaparkowały z teutońską dokładnością, równym rządkiem tuż przy bramie, a ja otworzyłem drzwi.– Dzięki za podwiezienie.Skinął głową.– Helmut Shaeffer.Może byśmy się napili piwa w restauracji, co?– Jestem Max Stafford.Niezła myśl.Gdzie jest ta restauracja?– Nie wie pan? – w jego głosie brzmiało zaskoczenie.– Samej Bilmy jeszcze niewiele widziałem.Przyjechaliśmy wczoraj późno w nocy.– Aha – wskazał ręką w dół stoku na prawo.– To tam, nie można jej przeoczyć.Tak jak Byrne przewidział, zaczął zbierać paszporty.Ociągałem się, rozmawiając z mężczyzną w średnim wieku, który rozprawiał o cudach, jakie zobaczył na północy.Schaeffer zabrał plik paszportów do fortu, a grupa zaczęła się rozchodzić.Niedbale podążyłem za trójką zmierzającą z grubsza w stronę restauracji.Zgodnie z opisem Byrne’a, była walącym się szałasem.Niemcy spojrzeli na wypalony słońcem szyld, łuszczące się ściany.Wydali kilka niepewnych pomruków, po czym zdecydowali się i weszli do środka.Ruszyłem za nimi, niemal depcząc im po piętach.Wewnątrz było nagie pomieszczenie z kontuarem po jednej stronie.Znajdowało się tam też kilka stołów z nie obrobionej tarcicy, porozstawiane krzesła i drewniana ława biegnąca wzdłuż dwóch ścian.Włosy mi się zjeżyły, kiedy zobaczyłem Kissacka siedzącego na ławie przy stole w kącie, obok człowieka w miejscowym stroju.Nie był Targui, bo nie nosił czarczafu.Mógł to być Arab, którego widział Konti.Kissack jadł omlet.Uniósł wzrok i spojrzał na mnie z zaciekawieniem.Odwróciłem się więc i zacząłem mówić po niemiecku do stojącego obok mnie mężczyzny, pytając czy jego zdaniem posiłki przygotowywano tu higienicznie.Doradził mi, abym ograniczył się do jajek.Kiedy ponownie spojrzałem na Kissacka, przestał się już nami interesować.Wydawał się bardziej pochłonięty tym, co miał na talerzu.Podsunęło mi to pewien pomysł.Przeciąłem pomieszczenie, stanąłem przed nim i zapytałem po niemiecku, czy omlet jest godny polecenia.Uniósł wzrok i zmarszczył brwi.– Hę? Nie znasz angielskiego?Przyoblekłem twarz w uśmiech, który wydał mi się dziwny, gdyż wcale nie miałem ochoty uśmiechać się do tego zabójcy.– Pytałem, czy mógłby pan polecić ten omlet.Przepraszam, ale tak długo podróżowałem z tą grupą, że niemiecki przyszedł automatycznie.– Przyzwoity – mruknął.– Dziękuję.Z piwem powinien nieźle smakować – usiadłem przy sąsiednim stoliku, blisko niego.Odwrócił się i cicho zaczął coś mówić do Araba.Słońce nie obchodziło się zbyt łaskawie z Kissackiem.Twarz miał przypieczoną na raka, a skóra wciąż mu schodziła.Cieszyło mnie to.Zarobienie honorarium mordercy nie przychodziło mu łatwo.Kiedy podszedł kelner, aby przyjąć ode mnie zamówienie, zupełnie, nisko przeleciał samolot.Kissack wykonał gwałtowny gest, a Arab wstał i wyszedł.Zamówiłem omlet i piwo, po czym odwróciłem się i wyjrzałem przez okno za mną.Arab szedł w stronę fortu.Po chwili stanęła przede mną butelka piwa i niezbyt czysta szklanka.Nalewając piwo zastanawiałem się, jak podejść Kissacka.Byrne’owi dobrze było mówić o umieszczeniu mnie w otoczeniu Kissacka – to zostało już zrobione – ale co dalej? Nie bardzo mogłem zapytać: „Czy zabiłeś ostatnio jakiegoś porządnego człowieka?”Musiałem jednak jakoś zacząć, a stare chwyty są najlepsze, powiedziałem więc:– Czy my się już nie spotkaliśmy?Mruknął i spojrzał na mnie z ukosa.– Skąd przyjechałeś?– Z północy.Przez Col de Chandeliers.– Nigdy tam nie byłem – wzrok ponownie skierował na talerz.– W takim razie musiało to być w Anglii – nalegałem.– Nie – odparł stanowczo, nie podnosząc wzroku.Wypiłem parę łyków piwa i przekląłem Byrne’a.W swoim czasie mogło się to wydawać niezłym pomysłem – zazwyczaj rodacy spotykający się w trakcie podróży są zadowoleni mogąc pogawędzić.Ale Kissack był w złym humorze, skwaszony i niechętny do rozmowy.– Przysiągłbym.– powiedziałem.Kissack odwrócił się do mnie.– Słuchaj stary, nie byłem w Anglii od dziesięciu lat-stanowczy ton jakim to powiedział wskazywał wyraźnie, że uważał ten temat za skończony.Napiłem się jeszcze trochę piwa i czekałem na omlet.Kissack zaczynał mnie drażnić i już miałem zamiar „wbić mu szpilę”, kiedy ktoś zawołał:– Herr Stafford! – zamarłem, po czym uniosłem wzrok i zobaczyłem Shaeffera, który właśnie wszedł.Kątem oka spojrzałem na Kissacka, aby przekonać się czy mu to nazwisko coś mówiło.Wyglądało na to, że nie, więc odetchnąłem z ulgą.– Cześć Helmut – powiedziałem, mając nadzieję, że nie okaże zaskoczenia na takie spoufalanie się z jego imieniem ze strony przypadkowego znajomego.– Napij się piwa.– Kiedy usiadł, natychmiast pożałowałem swego zaproszenia.Shaeffer mógł nieświadomie palnąć coś i ujawnić, że nie byłem członkiem jego grupy.Jedyną sprzyjającą okoliczność stanowił fakt, że nie mówił zbyt dobrze po angielsku.– Wszystko w porządku w forcie? – zapytałem po niemiecku.Wzruszył ramionami.– Są teraz zbyt zajęci, aby zawracać sobie nami głowę.Przyleciał samolot z Agadez, żeby zabrać rannego do szpitala.Zostawiłem tylko paszporty, odbiorę je później [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl