[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stał na progu w wymiętym ubraniu i patrzył na ojca z niemym wyrzutem.- Co zamierzasz?- Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia, już ostatnią - powie dział Sullivan, zaskoczony widokiem rozbudzonego syna.Chłopiec spytał go, kogo chce zabić.Sullivan bez złości, a nawet łagodnie, rzekł:- Wracaj do łóżka.Michael.Nie było już nic więcej do powiedzenia.Chłopiec powlókł się do łóżka, a mężczyzna jeszcze raz przyjrzał się pistoletowi maszynowemu i wziął do ręki automatyczny kolt kaliber 45, który przydałoby się wyczyścić.Potem, nie wstając od stołu, na kartce z nagłówkiem hotelu Paradise zrobił listę banków i skrytek; napisał na kopercie Michael i włożył do niej list.Do tego dołożył gruby plik banknotów, który powinien starczyć chłopcu na wiele tygodni, a może nawet miesięcy, polizał skrzydełko koperty i zakleił ją.Wrócił do pokoju, w którym spał jego syn, i położył kopertę na porysowanym stoliku, na którym obok małego rewolweru chłopca leżała otwarta książka o przygodach Samotnego Jeźdźca.Znów stanął przy Michaelu i długo na niego patrzył - w skupieniu, zapamiętując każdy szczegół, jakby miał nadzieję rozpoznać go w następnym wcieleniu.Gładząc syna po głowie, myślał o tym, jak bardzo go kocha, i miał nadzieję, że on o tym wie.Wreszcie wstał i wrócił do sąsiedniego pokoju.Michael, który został sam, spojrzał podejrzliwie na list na stoliku.Słowo „żegnaj” zdawało się unosić z koperty niczym para.Tego deszczowego wieczoru w małej restauracji w centrum Rock Island, niedaleko swojego biura w redakcji na Second Avenue, John Rooney odbył kilkugodzinne spotkanie z najważniejszymi wspólnikami.Od śmierci Joe'a Kelly’ego Rooney osobiście zajmował się wszelkimi kwestiami prawnymi.Jednak nawet szefa wyganiano w porze zamknięcia i kiedy personel restauracji wziął się za ustawianie krzeseł na stołach i zgasły światła, stary człowiek włożył płaszcz, po czym to samo zrobiło sześciu jego młodych ochroniarzy (siódmy, Jimmy, został w pierce-arrowie).Sean wziął oparty o ścianę parasol i wszyscy przygotowali się do wyjścia na burzę.Za oknami restauracji noc była równie ciemna jak mokra, po szybach spływały połyskujące strużki, czarna i lśniąca ulica wyglądała jak świeżo malowana.Kiedy Rooney wyszedł na chodnik, rozległ się grzmot i krople zabębniły w parasol trzymany przez Seana.Ochroniarze nie mieli własnych parasoli - deszcz siekł ich, atakował, kiedy otaczali swojego szefa, przeszukując oczami ciemność, ulewę, wypatrując czegoś podejrzanego, ruchomego kształtu, jakiejkolwiek oznaki życia na ulicach, z których pogoda już dawno przepłoszyła wszystkich rozsądnych ludzi.Nieco dalej stały dwa samochody - pierce-arrow Rooneya i sedan velie dla ochroniarzy, którzy nie zmieścili się w pierwszym wozie.Stary człowiek szedł szybko, żeby nie zmoknąć, jego buty i sztylpy poddane były ciężkiej próbie, kiedy brnął przez kałuże.Zatrzymał się przy wozie - czyżby coś usłyszał? Coś innego niż niemilknące dudnienie kropel deszczu?Rozejrzał się, Sean zrobił to samo, reszta też.Nic.Tylko owale światła latarni, kałuże tworzące dziwne wzory na chodniku i ukośne strugi deszczu, niczym wodna zasadzka.Rooney czekał, aż Jimmy otworzy mu drzwi.Widział szofera siedzącego za kierownicą, tyle, że niewyraźnie; przez mokrą szybę wnętrze wyglądało jak za mgłą.Zirytowany, poczłapał do kierowcy, ochrona za nim, Sean z parasolem nad jego głową, i zaczął szarpać klamkę, mówiąc:- Hej, Jimmy! Jimmy! Otwórz, chłopcze! Otwórz.Szarpanie klamki wystarczyło, by wywołać reakcję Jimmy’ego - osunął się na kierownicę, z twarzą zwróconą w stronę okna.Nawet przez mokrą szybę widać było ciemnoczerwony otwór w czole i otwarte, puste oczy.- Chryste - jęknął Rooney, odsuwając się od tego strasznego, upiornego widoku.Otaczający go ochroniarze wyciągnęli broń i rozstawili się na pustej ulicy, omiatając oczami chłostaną deszczem ciemność.Rooney nie nosił broni - od tego byli jego ludzie.Mała armia, która otaczała go ze wszystkich stron.Sullivan wiedział, z czym będzie miał do czynienia, więc zabił Jimmy’ego dla przestrogi i prysnął w noc.Stary człowiek już prawie w to uwierzył, kiedy nocą wstrząsnął grzmot.Nie taki od Boga; grzmot pistoletu maszynowego Thompson.Grad ołowiu skosił otaczających Rooneya ochroniarzy, jednego po drugim - kilku nawet udało się oddać strzały - pistolet maszynowy zionął pomarańczowym ogniem, przewracając jego żołnierzy, usuwając im ziemię spod nóg, podrzucając, porywając do tańca, potrząsając nimi jak niegrzecznymi dziećmi, wzbijając krwawą mgiełkę w mroku.Jeden po drugim ci uzbrojeni ludzie z jękiem padali na mokry chodnik, krew ściekała do kałuży, malując ulicę połyskującym różem.Rooney nie mógł na to patrzeć.Nieuzbrojony, nie mógł nic zrobić.Osaczony, nie mógł uciec.Dlatego stał w bezruchu, wpatrywał się w chodnik i wsłuchiwał w diabelski ryk wystrzałów dotąd, aż hałas ucichł, by ponieść się echem po pustych ulicach Rock Island.Wokół Rooneya leżały jego wierne chłopaki, jeden na brzuchu, drugi na plecach, ten w rynsztoku, tamten skulony w kłębek, inny z mózgiem wylewającym się z roztrzaskanej czaszki jak galareta.i Sean na boku, z parasolem przy wyciągniętej ręce, jakby po niego sięgał, i pistoletem w bezwładnej dłoni, której nie zdążył podnieść.Deszcz walił w kałuże krwi, rozcieńczając, a potem zmywając je; niebo przecięła błyskawica, rozległ się huk gromu i przez chwilę w jasnym blasku pioruna widać było Sullivana stojącego w głębi ulicy, z thompsonem w rękach.Nie wykonując najmniejszego ruchu, rozpłynął się w ciemnościach.Rooney czekał.Po co uciekać? Mikę zrozumiał, prawda? Tylko śmierć Johna Rooneya mogła skłonić Capone’a do wydania Connora.Stary człowiek słyszał kroki na mokrym chodniku, blisko, coraz bliżej, i nagle za jego plecami wyrósł Mikę Sullivan, z pistoletem maszynowym w prawej dłoni; byli prawie tak blisko, że mogli wyciągnąć do siebie ręce.ale nie aż tak blisko.Rooney odwrócił się i zadrżał.Czyż nie był dla Mike’a Sullivana takim samym ojcem jak dla własnego syna?Ale Sullivan wiedział, na czym polega różnica: w ich żyłach nie płynęła ta sama krew.Stary człowiek zrozumiał, że Sullivan potrzebuje krwi Rooneya, by wyrównać rachunki.Ci, którzy wybierali tę drogę, od samego początku wiedzieli.czyż nie? Pewnego dnia, pewnej nocy, wszystkich ich może spotkać ten sam koniec.Sullivan podniósł czterdziestkę piątkę.Oczy miał mokre od łez.W głosie Rooneya brzmiała szczerość, kiedy powiedział:- Cieszę się, że to ty.Sullivan i tak strzelił, wbijając kulę za kulą w jego pierś.Rooney zatoczył się na pierce-arrowa i osunął po karoserii.Przez chwilę siedział na ulicy, wreszcie przewrócił się na bok.Strużka krwi z jego piersi popłynęła w stronę rynsztoka.Sullivan stał nieruchomo przez kilka długich chwil, wpatrując się w ciało człowieka, którego kiedyś kochał.Wcześniej opłakiwał swoją nieżyjącą żonę i syna, Michaela też.Może i teraz płakał, ale krople deszczu ściekające mu po twarzy ukrywały to nawet przed nim samym.W budynkach ze wszystkich stron zapaliły się światła, żółte kwadraty w mokrej, ciemnej nocy i pojawiły się w nich niewyraźne, zamazane twarze gapiów obserwujących w milczeniu rzeź ze swoich ciepłych mieszkań.Na ulicy stał tylko jeden człowiek - reszta była porozrzucana w pozach ofiar, które zginęły gwałtowną śmiercią.Z tej wysokości muszę wydawać im się taki mały, myślał Sullivan [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl