[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Logiczne – jeśli masz za ciasną kurtkę, jakoś się przemęczysz, ale w ciasnych butach żaden z ciebie żołnierz.A zacząłem podejrzewać, że chcą z nas zrobić żołnierzy.Albo przynajmniej tych, których niegdyś nazywano żołnierzami frontu robót.Niektórzy, jeszcze w głębokim transie, nie mogli się zorientować, gdzie jest lewy but, a gdzie prawy.Mój sąsiad zapomniał o skarpetach i podszedł do butów boso.Ja przezornie wziąłem sobie ze sterty dwie pary, na szczęście były mocne i grube; buty wybrałem rozchodzone i przyduże, ale lepsze niż za ciasne.Żołnierz w hełmie i drugi, który przyprowadził Cygana, już dochodzącego do siebie, musiał pomagać otępiałym dobierać buty i wciągać spodnie.– Za każdym razem – powiedział – jak przysyłają uzupełnienie, to się dziwię, co to za publika!– Myślisz, że ty inny byłeś?– Ja poszedłem świadomie.– Ci, jak się trochę otrząsną, też odzyskają świadomość – rzekł z przekonaniem drugi żołnierz.Ubrałem się.Wcale się nie spieszyłem, ale i tak byłem jednym pierwszych.Błąd.Żołnierz powiedział do kolegi:– Miej na oku tego rudego.Nie jestem rudy.Niewykluczone, że można mnie nazwać rdzawym blondynem, ale zawsze, zwłaszcza w dzieciństwie, gdy obok nie było prawdziwych rudzielców, mówili na mnie „rudy”.Ileż razy miałem nadzieję, że na wycieczce, w klasie, w towarzystwie Bóg ześle prawdziwego rudego! Mimo upływu lat, świadomości, że w rudych włosach nie ma nic obraźliwego, oraz dziewczyn, które przekonywały mnie, że podoba im się mój kolor włosów, ciągle tkwiło we mnie uprzedzenie do wszystkich rudzielców i siebie samego.Coś im się we mnie nie spodobało.Coś wyczuli.Będę musiał udawać wyjątkowego tępaka.A oni nawet nie wiedzą, że tak naprawdę ciągle nie wiem, jak się nazywam!Pół godziny później, wreszcie gotowi, mogliśmy wyjść z łaźni.Na dworze było pochmurno i chłodno.Szopę bez dachu, dziwne pomieszczenie, w którym nas umieścili, nazywano centrum szkoleniowym.Szkółką.W ostatniej chwili ugryzłem się w język, żeby nie zapytać, gdzie się podział dach.Na szczęście znalazł się jakiś inny świadomy.– A jak będzie deszcz? – spytał z głupim uśmiechem.– Deszczu nie będzie – rzekł żołnierz, który nas tu przyprowadził.W brezentowych bluzach i koszulach wszyscy staliśmy się więźniami, straciliśmy indywidualność.Prawdopodobnie tak właśnie miało być.Na jakiś czas zostawili nas w spokoju.Najpierw nas nakarmili – w długiej sali, też bez dachu, postawili przed każdym miskę kaszy i kawałek chleba.Pomyślałem, że mógłbym zjeść całego barana, ale na widok skąpej racji straciłem apetyt.Jadłem tak samo, jak moi towarzysze – mechanicznie poruszając łyżką, bez grymaszenia łykałem ciepłą, pozbawioną smaku kaszę.Następnie zaprowadzono nas do sąsiedniego pokoju, w którym stało trzydzieści łóżek.– Zajmujcie, które chcecie.Potem was wezwą – powiedział żołnierz i wyszedł.Zostaliśmy sami.Położyłem się na łóżku.Patrzyłem, jak płyną nade mną szarawo-niebieskie chmury, i zapragnąłem, żeby błękitne niebo wyjrzało choćby na moment.Miałem wrażenie, że zaraz zacznie mżyć, i chciałem się czymś przykryć, ale nie było czym.Na łóżku leżała tylko poduszka i materac.Zamknąłem oczy, tak mi się lepiej myślało.Moi towarzysze na szczęście nie byli zbyt hałaśliwi i rozmowni.Może też próbowali myśleć?Kim jestem? Dlaczego tu trafiłem? Jak tylko się dowiem, kim są ci tutaj, wszystko wróci na swoje miejsce.Nic mi nie przychodziło do głowy.Tam gdzie powinienem mieć mózg, czułem pustkę.A przecież nie jestem tu przypadkiem.Otworzyłem oczy.Nade mną przesuwały się chmury.Dlaczego nie ma dachu? Jak spadnie deszcz albo śnieg, to nam łóżeczka zatopi.Dlaczego oni nie boją się deszczu? W tym chyba tkwi sedno zagadki.Na sąsiednich łóżkach leżeli moi towarzysze niedoli.Jedni spali, inni, jak ja, tępo wpatrywali się w niebo.Myśl o deszczu zamieszkała we mnie jakby specjalnie.Co mnie deszcz obchodzi?Zacznijmy od początku, postanowiłem.Muszę się dowiedzieć, jak się nazywam i po co tu przyjechałem.No to jak się nazywam?Głowa mi pękała.Nie była przygotowana do myślenia.Może spróbować zasnąć?Gdy tylko podjąłem tę decyzję, do naszej sypialni wpadł typ w hełmie z niewysokim grzebieniem i metalowymi płytkami na piersi, w nie wypastowanych butach.Na ramionach błyszczały mu filiżanki, na rękawach miał naszywki galonowe.Od razu przypomniał mi sierżanta w naszej rocie.Aha, więc gdzieś kiedyś była jakaś rota i jej sierżant.– Wstawać! – krzyknął.– Wychodzić i w szeregu zbiórka!Te słowa były zrozumiałe dla wszystkich.Zerwaliśmy się z łóżek, posłaliśmy je i wyszliśmy na zewnątrz.Sierżant za ostatnim wyszedł na wydeptany plac.– W szeregu według wzrostu zbiórka! – rozkazał, a my ustawiliśmy się posłusznie, czując ulgę, że zajmujemy się czymś zrozumiałym, mało tego, pożytecznym.Sierżant przeszedł się wzdłuż szeregu, każąc jednemu wyrównać skarpety, drugiemu wciągnąć brzuch, trzeciemu zapiąć guzik.Wszystko jasne – jesteśmy w wojsku.Tylko co ja tu robię?– Hełmy i broń wydadzą wam w pododdziałach – oznajmił sierżant.– Przede wszystkim dowiemy się, kto do czego się nadaje.Szkolenie będzie krótkie.Czasu mamy bardzo mało, wróg atakuje stolicę naszej ojczyzny i każdy dzień zwłoki grozi niewyobrażalnym nieszczęściem.Każdy z nas ma w mieście lub we wsiach rodzinę, siostry, narzeczone.Czy chcecie, żeby te potwory je zgwałciły?– Nie! – zgodnie wykrzyknęliśmy oburzonym chórem.Wydawało mi się, że ja jednak nie jestem stąd.W takim razie skąd? I dlaczego przez cały czas przypominam sobie jakiegoś Michaiła Stiepanowicza?– Najpierw.– zaczął sierżant, lecz w tym momencie z prawej strony podszedł wąsacz we frenczu, którego już znaliśmy.– Wszyscy gotowi? – spytał.Sierżant wyprężył się, ale nie odpowiedział.Człowiek we frenczu przeszedł się wzdłuż szeregu, zaglądając każdemu w oczy i starając się przez nie, jak przez dziurkę od klucza, zajrzeć nam w dusze.Wolałem, żeby nie zaglądał mi zbyt głęboko.Patrzyłem na niego, ale nie w oczy, tylko na brwi.– Ciekawe – powiedział człowiek we frenczu i poszedł dalej, jakby ze mną wszystko było jasne.Nie spodobał mi się.Nie ze względu na jakieś fizyczne anomalie, lecz czuło się od niego niebezpieczeństwo.Wiedział coś, o czym nie mieli pojęcia pozostali miejscowi.Należało przy nim zachować czujność.– Gdzie jest major? – spytał sierżanta.Sierżant bez słowa, jakby odjęło mu dar mowy, pobiegł za róg naszych koszar.Frencz odszedł na kilka kroków i powiedział cicho, jakby sam do siebie:– Cóż, zaczyna się wasze życie bojowe.Niektórym przyniesie ono sławę, inni złożą głowy na polach sprawiedliwej wojny.Za chwilę major poprowadzi z wami szkolenie ideologiczne.Major jest człowiekiem prostym, mądrym i przystępnym.Nauczy was rozumu, w najlepszym sensie.Wrócił sierżant, za nim kroczył mężczyzna podobny do chudego indyka – miał miękki obwisły nos i czerwone policzki.Po drodze zapinał niebieski, przypominający dawny milicyjny mundur.– Proszę, majorze – powiedział delikatnie frencz – przekazuję ich panu.Posiedzę w kącie, poobserwuję.Tym razem przybyli do nas niemal sami wspaniali chłopcy.Spojrzał na Cygana, który patrzył tępo w ziemię i lekko się kołysał.– Na tego – wskazał go ideologowi – niech pan zwróci szczególną uwagę.Na razie wyłączony, ale gdy przyjdzie do siebie, może być agresywny.Proszę mieć na oku również tego.– Ku mojemu przerażeniu palec drobnej eleganckiej dłoni tknął w moją pierś.– Jego oczęta podejrzanie błyszczą.Za bardzo błyszczą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl