[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie chcę, żeby szklanymi oczami patrzał w otaczającą go pustkę."Uniósł się ostrożnie, żeby nie zbudzić chłopca.Spojrzał na zegarek.W martwym świetle księżyca tarcza lśniła jak wielka kropla wody.Była godzina jedenasta piętnaście."Do świtu jeszcze sporo czasu - pomyślał i wtedy postanowił, że zaniesie chłopca do Bartona.-Chyba mi nie odmówi? A jeżeli odmówi, zaniosę go dalej, do szpitala.Niech mnie złapią."Pochylił się nad chłopcem.Jeszcze raz położył rękę na rozpalonym czole.Zdawało mu się, że skóra parzy jak rozżarzona blacha.Długo wsłuchiwał się w przyśpieszony oddech.Ujął przegub wiotkiej ręki i badał puls."On ma czterdzieści stopni." Nie chciał dłużej tracić czasu.Podźwignął chłopca, z trudem wciągnął mu na ramiona gruby sweter i wiatrówkę.Szymek ocknął się na chwilę.- Mamo!.- zawołał płaczliwie.Andrzej tulił go do siebie.- Cicho, Szymuś, cicho.Idziemy do mamy.- Mamo! mamo! - załkał i opadł bezwładnie na pierś Andrzeja.Andrzej wziął go na ręce.Ciało chłopca było teraz niepomiernie ciężkie.Zarzucił je ostrożnie na plecy, jedną ręką uchwycił ramię Szymka, a drugą jego nogę.Niósł go, jak troskliwy pasterz niesie przez góry ranną owcę.23Nigdy nie mógł zrozumieć, jak przebył tę drogę.Pamiętał tylko, że nie przystanął ani razu i ani razu nie wypuścił z ramion chłopca.Wiedział wtedy, że jeśli zatrzyma się, nie będzie miał siły, by ruszyć dalej.Jakaż to moc doprowadziła go aż do Trzech Studniczek? Chyba ta sama, nieprzeparta, która kazała żołnierzom iść przeciw nawale pocisków, nie umiejącym pływać - rozkazywała rzucać się w topiel na ratunek tonącym, śmiertelnie rannym czołgać się do celu.Świtało, gdy z daleka zobaczył ukrytą w mroku świerków gajówkę.Zdawało mu się, że brnie przez niezmierzoną pustynię.Wokół pustka, tylko wiatr przenosi łachy piasku i układa je w zakrzepłe fale.A gdzieś daleko cel.Zbliża się do niego, a on oddala się i oddala.Każdy krok omdlałych nóg to nadludzki wysiłek, jak gdyby na barkach ciążyło całe niebo, sine od zbliżającego się świtu.Gdy był już bardzo blisko, gdy zdawało mu się, że tylko wyciągnie ramię, a uwolni się od przytłaczającego ciężaru, potknął się na kabłąku korzenia.Runął na twarz.Chłopiec krzyknął przeraźliwie jak wyrwany ze snu ptak.Andrzej nie miał siły przemówić do niego.Leżał jak martwy z twarzą w suchym igliwiu.Widział szklany wzrok zamarzającej na przełęczy kobiety.A potem jak gdyby sunąca łacha ni to śniegu, ni piachu zasypała go miękko i ciepło.Miał takie uczucie, jakby nagle wypłynął z mętnej, bezdennej głębiny.Zdawało mu się, że jest przy kolibie w Niewcyrce.Widział wyraźnie wielki, opasły grzbiet Krzyżnego Liptowskiego z językami sinych piargów w żlebach.I naraz ktoś go przywołał z daleka, jak gdyby z drugiej strony doliny."Andrzej!.Andrzej." - rozlegał się daleki głos w przesyconym słońcem powietrzu.Otworzył oczy.Ujrzał nad sobą czyjąś twarz.Widział wyraźnie każdy jej szczegół: wielkie oko z błękitnawą tęczówką i białkiem utkanym drobnymi żyłkami, jasną pręgę brwi, skórę lekko łuszczącą się pod rzadkim zarostem, siatkę zmarszczek wokół górnej powieki.Widział dokładnie każdy szczegół wyolbrzymiony jak pod powiększającym szkłem, ale nie łączący się z drugim, jak gdyby cała twarz odbijała się w rozbitym na kawałki lustrze.I znowu usłyszał ten sani daleki głos: "Andrzej." Otworzył szerzej oczy, przechylił głowę i wtedy dopiero poznał Bartona.- Gdzie chłopiec? - zapytał, unosząc się na łokciach.- W szpitalu.- Co mu jest?- Zapalenie płuc.Ale uspokójcie się, wszystko będzie w porządku.- A ja?.- rozejrzał się.Leżał na sianie, przykryty góralską derką.Nad nim był dach z nieszczelnie przylegających gontów.Przez szpary przeciekało światło.Barton pokręcił głową.- Człowieku, myślałem, żeś nieżywy.- Gdzieście mnie znaleźli?- Blisko domu.Chłopiec leżał na was i płakał.Targał was, żebyście wstali.A wy nic.Leżeliście jak kłoda.Mówię wam, myślałem, że już koniec.- Chłopca zawieźliście do szpitala?- Zaprzęgnąłem konia i zawiozłem do Smokowca, do sanatorium.Znam tam jednego doktora.- Nie pytali, kto to?- Powiedziałem, że sierota.że go w lesie znalazłem.- A jak on?.- Chciał zapytać, czy wyżyje, ale urwał w połowie zdania i tylko trwożliwie spojrzał na Bartona.Ten rozłożył ręce:- Był bardzo rozpalony.Mówił nieprzytomnie.- Co mówił?- Trudno było zrozumieć.Wołał: "Mama! mama!", a czasem to i wasze imię wypowiadał.Wzięli my go na wóz, dobrze okryli.Po drodze zasnął.Dopiero w sanatorium ocknął się znowu.- Bezpieczny tam będzie?Barton nieco dłużej zatrzymał spojrzenie na jego twarzy.- Ten doktor to porządny człowiek.- To dobrze - powiedział z ulgą Andrzej.Uniósł dłonie do twarzy, wolnym ruchem przecierał oczy.- Gdzie ja jestem? - zapytał.- Nie mogłem was trzymać w domu.W południe mieli przyjść chłopi po wypłatę za zwózkę.Przenieśli my was do szałasu.Tu jest polana, blisko drogi.Siano dla sarn na zimę trzymamy.- Dobrze.- westchnął z ulgą i naraz chwycił dłoń Bartona.- Tyle kłopotu.ale nie mogłem inaczej.- To nic.Całe szczęście, że was znalazłem.Gdyby was spotkał kto inny, gorzej by było.- Wyciągnął z siana borenkę.- Przyniosłem wam mleka.Jeszcze gorące.Pijcie.Ciepłe mleko zapachniało mu latami dzieciństwa.To matka, gdy był zmęczony, przynosiła mu garnuszek ciepłego, parującego mleka.Zdmuchiwał kożuchy, a matka stojąc nad nim pilnowała, by dopił do końca.Przechylił borenkę.Łykał chciwie.Ciepłe krople skapywały mu z brody na pierś.- A wy co teraz chcecie robić? - usłyszał poważny głos Bartona.Otarł dłonią usta.- Ja?.Ja chyba wrócę do Zakopanego, a potem na Turbacz.Barton uśmiechnął się z politowaniem.- Słabi jesteście.Nie dojdziecie.- Cztery lata chodziłem - westchnął głęboko - to i teraz zajdę.Wiecie co, przekonałem się, że człowiek jest twardy.Trudno go złamać, tak jak gdyby był z gumy, z dobrej gumy.Zegnie się, a nie puści.Zresztą - dodał z nutą goryczy w głosie - mam pewną sprawę do załatwienia.Delikatną sprawę.Pilno mi.Teraz, gdy chłopiec bezpieczny, mogę już iść.Tylko wy zajmijcie się nim.Traktujcie go jak mojego młodszego brata, bo wiecie.bardzo się do niego przywiązałem.Żal mi go opuszczać.- Trudno, takie czasy - mruknął Barton.- Nie zapomnicie o tym?- Mówiłem, że ten doktor porządny człowiek.A ja?.Ja tu długo nie posiedzę.Wczoraj przyszedł jeden chłopiec z Jamnickiej od partyzantów.Przyszedł po gwoździe.Ale jak odchodził, to mnie coś za gardło schwyciło.Ech, poszedłbym z nim, bo mi się zdaje, że tu kisnę.- Dobrze mu tam będzie?.- Andrzej wciąż myślał o Szymku.- Ten doktor to porządny człowiek - powtórzył Barton z naciskiem.Andrzej zdjął z ręki zegarek.- Dajcie to chłopcu.Może mu się przyda.Barton cofnął wyciągniętą przedtem rękę.- Ja bym ostatniego nie dawał - powiedział przeciągle.- Wy sami niczego nie macie.- Dajcie, niech ma po mnie pamiątkę - wepchnął zegarek siłą w chropowatą dłoń gajowego i zawarł na nim jego duże, mięsiste palce.Barton pokręcił głową.- Ej, Andrzej, dziwny z was człowiek.Andrzej przymrużył oko.- Zapominacie, że cztery lata chodziłem.24Już kilka godzin był w drodze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl