[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- A, owszem, do tego te¿! - zaœmia³ siê szyderczo Martins.- Nakradli tyle¿arcia.Ktoœ musi im to przyrz¹dzaæ.A ludziom wydaj¹ tylko tyle, by imstarczy³o si³ do pracy.Ciekaw jestem, jak d³ugo wytrzymaj¹.Jako lekarzobawiam siê, ¿e wkrótce bêdziemy mieli k³opoty z ich zdrowiem.Leków te¿dosta³em niewiele.Same podstawowe œrodki farmakologiczne.Ale najgorsze jestto niedo¿ywienie.- Chyba przesadzasz - powiedzia³em ostro.- G³oszenie takich pogl¹dów mo¿e byæ bardzo niebezpieczne.Ludzie w osiedlu ju¿i tak opowiadaj¹ o skarbach ukrytych na wzgórzu.Nawet o tych kobietach, októrych podobno wiesz tylko ty.Ciekaw jestem, kto im o tym wszystkimopowiada? Co zaœ tyczy siê ¿ywnoœci, to przecie¿ wszystko jest sprawiedliwiedzielone, ka¿dy dostaje przydzia³.Nie s³ysza³em, aby moi stra¿nicy uskar¿alisiê na wy¿ywienie!Martins znieruchomia³ nagle, wpatruj¹c siê we mnie okr¹g³ymi oczyma, a potemrykn¹³ œmiechem.- Kpisz, czy naprawdê nie wiesz? - wykrztusi³ po chwili.- O czym?- O tym, ¿e ludzie nie dostaj¹ nawet po³owy tego, co twoi stra¿nicy?Naprawdê nie wiedzia³em o czymœ podobnym.Nie sprawdza³em nigdy, ile bonów¿ywnoœciowych otrzymuje mieszkaniec osiedla.Spyta³em o to jakiegoœ przypadkowospotkanego cz³owieka.Martins oczywiœcie przesadza³.Osadnik dostawa³ jednakwiêcej ni¿ po³owê tej iloœci bonów, jak¹ otrzymywa³ stra¿nik.Ja dostawa³emwiêcej ni¿ moi stra¿nicy, ale to by³o zrozumia³e; zakres odpowiedzialnoœciusprawiedliwia³ tê ró¿nicê.Nad ranem nastêpnego dnia mia³em z³y sen.Obudzi³em siê mokry od zimnego potu isiedz¹c na pos³aniu przypomina³em sobie urywki sennego koszmaru.Œni³a mi siêLuiza.Widzia³em j¹, piêkn¹ jak zawsze, zupe³nie nag¹, jakby przed chwil¹opuœci³a witalizator.Patrzy³a jak gdyby na moj¹ twarz, lecz widzia³em, ¿e jejwzrok skierowany jest nieco powy¿ej moich oczu i spojrzenia nasze nie spotyka³ysiê.Po chwili dopiero zrozumia³em, ¿e ona patrzy na moje czo³o.Uczyni³em krokw jej kierunku, lecz cofnê³a siê, tak¿e o krok i wtedy zobaczy³em za ni¹Valamisa.W³aœciwie to nie by³a twarz Valamisa.Postaæ za Luiz¹ nie mia³atwarzy, tylko jasn¹ owaln¹ plamê, na której widnia³a cyfra "4" Wtedypomyœla³em, ¿e zapewne ja tak¿e nie mam twarzy, tylko moj¹ jedenastkê.Podnios³em d³oñ dotykaj¹c kolejno miejsc, gdzie powinienem mieæ usta, nos,oczy.Nie by³o niczego, moja twarz by³a tylko g³adk¹ wypuk³oœci¹, owaln¹czasz¹ bez szczegó³Ã³w.Widzia³em wci¹¿ Luizê z typowym dla sennych widziade³ brakiem konsekwencjimog³em widzieæ j¹ nadal, mimo braku oczu., któr¹ Valamis obj¹³ ramieniem iodprowadza³ teraz gdzieœ w ciemnoœæ, a ja sta³em, jak wroœniêty w ziemiê, niemog¹c zrobiæ ani kroku.Po chwili Valamis - a raczej manekin z liczb¹ zamiasttwarzy - wróci³ sam, stan¹³ kilka kroków przede mn¹ i rzuci³ w moim kierunkukulkê zwiniêtego papieru Podnios³em j¹ i rozwin¹³em.By³ to arkusik drukowanychprzez komputer bonów ¿ywnoœciowych.Obudzi³em siê w tym w³aœnie momencie, z wyci¹gniêt¹ do przodu d³oni¹ chwytaj¹c¹ciemnoœæ przede mn¹.W s³abym œwietle padaj¹cym przez szczelinê wentylacyjn¹rozpozna³em wnêtrze naszego baraku.Woko³o chrapali moi podw³adni.Przetar³emtwarz d³oñmi i odetchn¹³em g³êboko, z ulg¹.Przecie¿ Luiza znajduje siê wci¹¿ wpojemniku, w stanie anabiozy! Ta myœl pozwoli³a mi znowu po chwili zasn¹æ.Niena d³ugo jednak.Zerwa³em siê, tkniêty nag³ym niepokojem.Czy na pewno? Sk¹dwiem, ¿e nie ma jej wœród zwitalizowanych kobiet, w bunkrze?.Nie, to by³o nieprawdopodobne.W jej karcie, ani te¿ w mojej, nie by³o aniœladu informacji, która mog³aby ³¹czyæ jakoœ nasze osoby.Nie by³a przecie¿moj¹ ¿on¹.A trudno przypuœciæ, by wybrano j¹ przypadkowo spoœród dwóch tysiêcykobiet.Uspokoi³em siê trochê, lecz do œwitu nie uda³o mi siê zasn¹æ i jeszcze przedpobudk¹ wys³a³em jednego z dy¿uruj¹cych stra¿ników, by przywiód³ do mnieRowana.Przyby³ po chwili rozespany i wystraszony.Spotka³em siê z nim przedmoim barakiem i odprawiwszy stra¿nika powita³em go przyjaŸnie.- Czego chcesz? Co zrobi³em? - odburkn¹³ niezbyt grzecznie, lecz puœci³em tomimo uszu, rozumiej¹c, ¿e musia³ siê zdenerwowaæ porann¹ wizyt¹ stra¿nika.- Przepraszam ciê - powiedzia³em.- Chcia³bym ciê o coœ spytaæ.Czy wœród tychkobiet, które zwitalizowano.- Jakich kobiet? - zapyta³ z czujnym i przytomnym ju¿ wyrazem twarzy,kontrastuj¹cym wyraŸnie z zaspan¹ mask¹ sprzed paru sekund.- No, przecie¿ wspomnia³eœ o tych.- Ja? Ja coœ mówi³em? O kobietach? Masz na to œwiadków? - zaperzy³ siê nagle.-Aha.Mówi³em, rzeczywiœcie, ale tylko o tym, ¿e wybiera³em jakieœ z kartoteki.Nic wiêcej.- Dobrze, nie musisz udawaæ, wiem sk¹din¹d, ¿e je zwitalizowano.Chcia³emtylko, ¿ebyœ sobie przypomnia³, czy by³a wœród nich dziewczyna o numerze.-zawaha³em siê na moment.- Tysi¹c sto dwadzieœcia trzy?- Nie pamiêtam numerów.- wycedzi³, patrz¹c jakoœ dziwnie.- To twojadziewczyna?- No.w³aœnie.- b¹kn¹³em, czuj¹c ju¿ w tej chwili, ¿e pope³niam jakiœb³¹d.- Postaram siê zapamiêtaæ ten numer - mrukn¹³ Rowan.- Sprawdzê przy okazji.- Zrób to, proszê! - powiedzia³em, k³ad¹c mu d³oñ na ramieniu.Wyczu³em, ¿e w pierwszej chwili chcia³ usun¹æ siê spod mego dotkniêcia, leczpozosta³ w miejscu.Jego twarz by³a naprzeciw mojej i przez moment mia³emwra¿enie, ¿e patrzy na moje czo³o.- Nie wiem, czy mi siê uda teraz zajrzeæ do kartoteki.Na razie nie wybieramynowych osób do witalizacji.Czy chcesz, by j¹ zwitalizowali w najbli¿szejpartii kobiet?- Nie, nie! - odpowiedzia³em, zbyt szybko i zbyt gwa³townie.Dostrzeg³em przelotny b³ysk uœmiechu na jego twarzy.- Zrobiê, co siê da.O ile bêdê mia³ na to wp³yw.- Mówi³ to równym,spokojnym g³osem, w którym brzmia³a spokojna pewnoœæ siebie, rosn¹ca z ka¿dyms³owem.W niczym nie przypomina³ teraz owego przestraszonego, œwie¿orozbudzonego cz³owieka, jaki sta³ przede mn¹ parê minut temu.- Sam rozumiesz.Nie mogê naraziæ siê Fremonowi, robi¹c coœ bez jego wiedzy.Poj¹³em, co chcia³ mi daæ w ten sposób do zrozumienia.To by³ po prostuszanta¿.Odchodz¹c, upewni³ mnie o tym.- Wiesz przecie¿, ¿e nikt nie dostaje numeru za darmo, prawda? - rzuci³ przezramiê, teraz ju¿ zupe³nie wyraŸnie kieruj¹c wzrok na liczbê na moim czole.Teraz dopiero do mojej œwiadomoœci dotar³ fakt, ¿e Rowan nie posiada³ jeszczew³asnego numeru.Powinienem braæ to pod uwagê, zanim zwróci³em siê do niego zt¹ spraw¹.A ja uwa¿a³em go za przyjaciela.Teraz przekona³em siê, ¿e niemogê ufaæ nawet dawnym kolegom.Zda³em sobie przy tym sprawê z tego, jakfatalny b³¹d pope³ni³em, ujawniaj¹c numer dziewczyny, na której bezpieczeñstwietak mi zale¿a³o.Trudno by³oby nie dostrzegaæ oczywistego faktu, ¿e osadnicy po paru tygodniachintensywnego wysi³ku zaczynaj¹ siê niecierpliwiæ.Warunki by³y dalekie odkomfortu, racje ¿ywnoœciowe - zgodne z doktryn¹ Morlena, który uwa¿a³, ¿enale¿y utrzymywaæ je nieco poni¿ej niezbêdnego minimum - oczywiœcie niewystarcza³y.Broñ myœliwska, która mia³a s³u¿yæ do polowañ na miejscow¹zwierzynê, znajdowa³a siê w bunkrze i nikt oficjalnie - nie wiedzia³ o jejistnieniu - choæ pog³oski o niej, rozpuszczane wœród ludzi przez osobypoinformowane, pojawia³y siê coraz czêœciej.Oddalanie siê od osiedla bez bronimog³o byæ niebezpieczne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linki
- Strona startowa
- Janusz Wisniewski Samotnosc w sieci
- Wisniewski Janusz Samotnosc w sieci (2)
- Wisniewski Janusz Samotnosc w sieci
- Wisniewski Janusz Samotnosc w sieci (3)
- Dillon Lucy Psy, Rachel i cała reszta
- Steiner Rudolf Prawda i Nauka
- Janusz A. Zajdel Cylinder Van Troffa
- Zajdel Janusz A. Cylinder van Troffa
- Antologia SF Droga do Science Fiction 4
- Boglar Krystyna Kazdy pies ma dwa konce
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- beststory.pev.pl