[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.¯a³owa³am jedynie, ¿e nie mam ju¿ daru uœmiechaniasiê, gdy sobie przypomina³am zamierzch³e fortele, wiêc Angelitê, Duennê, s³odk¹Mignonne, i parê razy przyjrza³am siê sobie w lustrze wody, z pe³ni¹ ksiê¿ycanad g³ow¹, aby siê przekonaæ, jak w niczym ju¿ nie jestem do nich podobna, choæpozosta³am piêkna, teraz by³o to jednak piêkno œmiercionoœne, budz¹ce grozê takwielk¹ jak zachwyt.Wykorzystywa³am te¿ nocny pobyt na owych le¿ach, by dosrebra zetrzeæ z odw³oku grudy zaschniêtego b³ota i przed wyruszeniem w dalsz¹drogê porusza³am lekko tulej¹ ¿¹d³a, objêt¹ skokowymi nogami, sprawdzaj¹c jejgotowoœæ, nie zna³am bowiem dnia ani godziny.Niekiedy podkrada³am siê bezszelestnie do ludzkich siedzib i nas³uchiwa³amg³osów, przegiêta w ty³, opieraj¹c lœni¹ce czu³ki o framugê okienn¹ lubwype³zn¹wszy na dach, z którego okapu mog³am zwisn¹æ swobodnie w dó³, bo nieby³am przecie¿ martwym mechanizmem opatrzonym dwojgiem tropicielskich p³uc,lecz istot¹, u¿ywaj¹c¹ w³aœciwie rozumu.A pogoñ i ucieczka trwa³y ju¿dostatecznie d³ugo, ¿eby siê sta³y g³oœne i s³ysza³am, jak stare kobietystraszy³y mn¹ dzieci, dowiadywa³am siê te¿ niezlicznych bajañ o Arrhodesie,któremu tak sprzyjano, jak obawiano siê mnie, królewskiej wys³anniczki.Cotakiego gadali prostacy na przyzbach? ¯e jestem maszyn¹, nasadzon¹ na mêdrca,który odwa¿y³ siê targn¹æ na majestat.Nie zwyczajn¹ mia³am byæ wszak¿e maszyn¹ katowsk¹, lecz osobliwym urz¹dzeniem,zdolnym przybieraæ dowoln¹ postaæ: ¿ebraka, dziecka w kolebce, œlicznejdziewuszki, ale te¿ metalowego gada.Tamte kszta³ty to larwa, w którejmordercza wys³anniczka ukazuje siê œciganemu, by go omamiæ, wszystkim innym zaœobjawia siê jako skorpion ze srebra, pe³zn¹cy tak chy¿o, ¿e nikomu jeszcze nieuda³o siê zliczyæ jego nóg.Tu siê rzecz dzieli³a na rozmaite wersje.Jednimówili, ¿e mêdrzec chcia³ obdarzyæ lud wolnoœci¹ na przekór królewskiej woli, itym wzbudzi³ monarszy gniew; inni.¿e mia³ wodê ¿ycia i móg³ ni¹ wskrzeszaæzamêczonych, co zosta³o mu zabronione najwy¿szym rozkazem, on zaœ pozornieugi¹wszy siê przed wol¹ w³adcy, potajemnie szykowa³ hufiec z wisielców,odciêtych na cytadeli po wielkiej egzekucji rebeliantów.Jeszcze inni nic zgo³anie wiedzieli o Arrhodesie i nie przypisywali mu ¿adnych umiejêtnoœciwspania³ych, a tylko mieli go za skazañca, któremu ju¿ z tej racji nale¿y siêprzychylnoœæ i pomoc.Chocia¿ nie by³y wiadome przyczyny, co rozj¹trzy³ykrólewsk¹ wœciek³oœæ, ¿e wezwanym werkmistrzom nakazano sporz¹dziæ w ich kuŸnimaszynê tropicielsk¹, z³ym to zwano zamys³em i grzesznym rozkazem: cokolwiekbowiem uczyni³ œcigany, nie mog³o byæ tak z³e jak los, który mu król zgotowa³.Koñca nie by³o owym bajaniom, w których do woli rozzuchwala³a siê pro—staczawyobraŸnia, w tym jednym nieodmienna, ¿e obdarza³a mnie ca³ym szkaradzieñstwem.na jakie staæ umys³y.S³ysza³am te¿ niezliczone k³amstwa o dzielnych, spiesz¹cych na odsieczArrhodesowi.co jakoby zastêpowali mi drogê, aby paœæ w nierównym boju — bo¿ani ¿ywy duch siê na to nie powa¿y³.Nie brak³o w tych podaniach i zdrajców,pokazuj¹cych mi Arrhodesowe œlady, kiedym nie mog³a ich ju¿ odnaleŸæ — te¿k³amstwo wierutne.O tym atoli, kim jestem, kim mogê byæ.co mam w umyœle, czyznam rozterkê albo zw¹tpienie, nikt nie mówi³ wcale, ale i temu siê niedziwi³am.Nas³ucha³am siê niejednego o znanych ludowi prostych maszynach nad¹¿nych,wype³niaj¹cych wolê królewsk¹, która jest prawem.Czasem wcale nie kry³am siêprzed mieszkañcami niskich izb, lecz czeka³am wschodu s³oñca, aby w jegopromieniach skoczyæ srebrn¹ b³yskawic¹ na trawê i w ³yskliwych rozbryzgach rosyzwi¹zaæ koniec wczorajszej drogi z jej dzisiejszym pocz¹tkiem.Mkn¹c rzeœko,napawa³am siê padaniem spotykanych na twarz, zeszkleniem spojrzeñ, zmartwia³¹groz¹, która otacza³a mnie na kszta³t nieprzekraczalnej aureoli.Lecz nadszed³dzieñ, w którym ja³owy okaza³ siê mój wêch dolny, na pró¿no te¿ pêtli³am powzgórzystej okolicy, szukaj¹c œladu górnym, i zazna³am poczucia nieszczêœcia,które czyni³o daremn¹ ca³¹ moj¹ doskona³oœæ, a¿ stoj¹c na szczycie pagórka, zeskrzy¿owanymi ramionami, jak bym modli³a siê wietrznemu niebu, pojê³am, wnajs³abszym dŸwiêku, wype³niaj¹cym mi dzwona odw³oku, ¿e nie wszystko stracone,wiêc aby wype³ni³ siê zamys³, siêgnê³am do dawno ju¿ zarzuconego daru — mowy.Nie uczy³am siê jej, bom j¹ posiada³a, musia³am j¹ jednak zbudziæ w sobie,wymawiaj¹c wyrazy pocz¹tkowo ostro i dŸwiêkliwie, rych³o jednak g³os mójupodobni³ siê do ludzkiego, wiêc zbieg³am po stoku, aby u¿yæ s³Ã³w, skorozawiód³ mnie wêch.Nie czu³am wcale nienawiœci do tropionego, chocia¿ okaza³siê tak bieg³y i chytry, rozumia³am jednak, ¿e wype³nia nale¿n¹ mu czêœæzadania tak, jak ja wype³niam moj¹.Odnalaz³am rozstaje, na których zanik³stopniowo œlad, i sta³am dygocz¹c, a nie ruszaj¹c siê z miejsca, poniewa¿ jednapara mych nóg ci¹gnê³a na oœlep ku drodze pokrytej wapiennym py³em, kiedydruga, kurczowo drapi¹c g³azy, targa³a mnie w stronê przeciwn¹, gdzie biela³ymury niewielkiego klasztoru, otoczonego starodrzewem.Zebrawszy siê w sobie,pope³z³am ciê¿ko i jakby niechêtnie ku furcie klasztornej, w której sta³zakonnik z uniesion¹ twarz¹, mo¿e zapatrzony w zorzê na niebosk³onie [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl