[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Łączy ją z lądem naturalny pomost z olbrzymich oślizłych głazów.Zamierzała tą drogą powrócić do domu.Czy stał tam wciąż jeszcze? Do domu! Dom! Czworo idiotów i trup.Musi wrócić i wytłumaczyć.Każdy zrozumie… Pod nią morze czy noc przemówiło wyraźnie:— Aha, widzę cię nareszcie!Drgnęła, pośliznęła się, upadła i nasłuchiwała przerażona nie próbując nawet powstać.Usłyszała ciężki oddech, stukot drewnianych sabotów.Ucichł teraz.— Gdzie cię diabli zanieśli? — rzekł ochryple niewidzialny mężczyzna.Wstrzymała oddech.Poznała głos.Nie widziała, jak upadł.Ścigał ją umarły albo może… żywy?Straciła głowę.Z głębi rozpadliny, w której leżała skulona, krzyknęła:— Nie, nigdy!— A, jesteś tu.Ładny spacer kazałaś mi zrobić.Czekaj, ślicznotko, muszę przecież zobaczyć wreszcie, jak wyglądasz.Czekaj no…Millot kiwał się, śmiał, klął, ot tak po próżnicy, z radości po prostu, zadowolony, że dogonił tę zwodnicę.— Doprawdy wierzą w duchy! Dopiero stary afrykański żołnierz musiał pokazać tym półgłówkom… Ale to ciekawe.Kto ona jest, u licha?Zuzanna słuchała skulona.Przyszedł po nią ten nieboszczyk.Nie ma na niego sposobu.Jakiego hałasu narobił między tymi kamieniami… Zobaczyła wychylającą się głowę, potem ramiona.Wysoki był — ten jej mąż! To jego długie ręce wymachiwały dokoła, jego własny głos brzmiał trochę nieswojo… z powodu tych nożyczek.Wygramoliła się szybko, skoczyła ku krawędzi grobli i obejrzała się.Mężczyzna stał nie ruchomo na wysokim głazie, odcinając się czarną sylwetką od tła wyiskrzonego nieba.— Dokąd idziesz? — zawołał szorstko.— Do domu! — odparła przypatrując mu się bacznie.Niezgrabnym susem przeskoczył na sąsiedni głaz i stanął, znów chwytając równowagę, wreszcie rzekł:— Ha, ha! No to pójdę z tobą.Nic innego mi nie pozostaje.Ha! ha! ha!Wlepiła w niego oczy, aż zdało jej się, że stały się niby żarzące węgle, co przepalały jej mózg, a wciąż jeszcze lękała się śmiertelnie, iż rozpozna w tej twarzy dobrze znane jej rysy.Pod nią morze z cicha a nieustannie chlupotało, uderzając o skałę.Mężczyzna postąpił krok naprzód i rzekł:— Przychodzę po ciebie.No co, pójdziesz?Zadygotała.Przyszedł po nią.Nie ma wyjścia, nie ma ratunku, nie ma nadziei.Obejrzała się dokoła z rozpaczą.Nagle zamglone wybrzeże, niewyraźnie majaczące wysepki, niebiosa nawet zakołysały się przed nią dwukrotnie i wróciły na miejsce.Zamknęła oczy i krzyknęła:— Nie możesz poczekać, aż umrę?!Trzęsła nią wściekła nienawiść do tej zjawy, ścigającej ją na tym świecie, zjawy, w której śmierć nawet nie zgasiła pragnienia, aby mieć spadkobiercę nie różniącego się od dzieci innych ludzi.— Hę! Co? — rzekł Millot, przezornie trzymając się z daleka.Mówił sobie: „Uważaj! Jakaś wariatka.O wypadek nietrudno.”Zuzanna krzyczała dalej z wściekłością:— Chcę żyć.Żyć przez tydzień… sama… przez dzień jeden.Muszę im wytłumaczyć… Poszarpałabym cię na sztuki, zabiłabym cię raczej dwadzieścia razy raz po raz, niżbym pozwoliła, abyś mnie dotknął, pókim żywa.Ileż razy mam cię zabić… ty bluźnierco! Piekło cię tu zesłało, a i mnie czeka potępienie wieczne!— Słuchaj — rzekł Millot zaniepokojony, chcąc ją ułagodzić.— Ja jestem całkiem żywy!… O mój Boże!— Żywy! — wrzasnęła i natychmiast zniknęła mu sprzed oczu, jakby kępa usunęła się spod jej stóp.Millot podskoczył i padł jak długi, zawadzając podbródkiem o krawędź urwiska.Głęboko w dole ujrzał wodę zbielałą od gwałtownych ruchów kobiety i usłyszał jedyny przeraźliwy krzyk: „Na pomoc!” — który, zdało się, mknął wzdłuż pionowego lica skały i uleciał wprost w dalekie, nieczułe niebiosa.Pani Levaille siedziała z suchymi oczyma na murawie na pochyłości wzgórza, wyciągnąwszy przed siebie grube nogi o sterczących stopach, obutych w czarne sukienne trzewiki.Nie opodal stały jej saboty, a dalej parasol leżał na zeschłej murawie jak broń, wytrącona z dłoni zwyciężonego wojownika.Margrabia de Chavanes, konno, z ręką w rękawiczce wspartą o udo, przyglądał się jej, gdy wstawała z wysiłkiem i stękaniem.Wąską dróżką, którą zwożono morszczynę, czterech ludzi niosło na ląd zwłoki Zuzanny na noszach, kilku zaś innych obojętnie podążało z tyłu.Pani Levaille powiodła oczyma za orszakiem.— Tak, panie margrabio — rzekła beznamiętnie swym zwykłym spokojnym głosem starej rozsądnej kobiety.— Są na tej ziemi nieszczęśliwi ludzie.Miałam tylko jedno dziecko.Jedyne! A oni nie chcą pochować mi jej w poświęconej ziemi!Łzy nabiegły jej nagle do oczu i spłynęły rzęsiście po szerokich policzkach.Otuliła się szczelniej szalem.Margrabia pochylił się lekko z konia i rzekł:— To bardzo smutne.Współczuję pani serdecznie.Pomówię z proboszczem.Nie ma najmniejszej wątpliwości, że była obłąkana i spadła niechcący.Millot wyraźnie to mówił.Do widzenia pani.Odjechał myśląc: „Muszę postarać się, żeby babka została opiekunką z urzędu tych idiotów i administratorką gospodarstwa.Lepiej to niż mieć na karku jednego z tamtych Bacadou, z pewnością zaciekłego republikanina, który by mi demoralizował gminę.”Przełożyła Helena GayAn Outpost Of ProgressPlacówka postępuIZarząd stacji handlowej powierzono dwom białym.Kayerts, naczelnik, był krępy i tłusty; Carlier, jego pomocnik odznaczał się wysokim wzrostem, wielką głową i bardzo szerokim korpusem, osadzonym na długich, cienkich notach.„Trzecim człowiekiem należącym do zarządu był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że jego nazwisko brzmi Henry Price.Atoli — z jakiejś tam przyczyny krajowcy znad dolnej rzeki nazywali go Makolą, a imię to przylgnęło do niego w ciągu wszystkich wędrówek po okolicy.Mówił po angielsku i po francusku ze świegotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na prowadzeniu ksiąg i w najskrytszej głębi serca żywił kult dla złych duchów.Żona jego, Murzynka bardzo wielka i bardzo hałaśliwa, pochodziła z Loandy.Troje dzieci tarzało się w słońcu przed drzwiami niskiego domku Makoli, przypominającego szopę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl