[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- A co z nim zrobi nabywca? Czyżby ciągle jeszcze zdarzały się u was przypadki kanibalizmu?- W przenośni - tak.- Nienawidzę waszej planety - powiedział Ron.- I nie zamierza pan jej pomóc?- Nienawiść nie oznacza negatywnych postępków - mgliście odpowiedział obcy.- Odwołuję się do pańskiej litości - powiedziała Weronika.- Jestem młoda, piękna, jestem zwyczajnym człowiekiem.Kochałam mojego ojca, chociaż on na to nie zasługiwał.Chcę dostać od życia tylko to, co mi się należy.- I w imię tego jest pani gotowa mnie zabić?- Będę szczęśliwa, jeśli pan przeżyje.Ale może pan umrzeć w każdej chwili.A wtedy unieszczęśliwi mnie pan.Nie mówię o losach Ziemi - tego nie da się zmienić.Tylko o moim skromnym szczęściu.Ron zamknął oczy.Weronice wydało się, że umarł.- Ron! - zawołała.- Szanowny przybyszu! Proszę się ocknąć! Nie, to niemożliwe.- Proszę przyjąć, że już jestem martwy - odpowiedział Ron, nie otwierając oczu.Weronika nie wytrzymała.Miała ochotę rzucić się na niego z pięściami.Krzyczała na przybysza, oskarżała go o okrucieństwo, o nieuczciwość.Ale Ron spał.Albo udawał, że śpi.Oślepiona gniewem Weronika wybiegła z zamglonego, zbyt białego i jakby rozmytego statku.Wszystko stracone.Wszystko stracone przez tego bezdusznego drania!Ale na zewnątrz zachowała spokój.Przebiegłszy po pniu na suchy brzeg Weronika zrozumiała, że musi wziąć się w garść.Inaczej, wszystko stracone.- Co teraz? - spytała samą siebie.Teraz, odpowiedziała sobie, została tylko jedna szansa.Skierowała się w stronę obozu.Zrobiła tylko kilka kroków, gdy człowiek, którego szukała wyszedł zza sterty zwalonych pni.Kostia niósł pod pachą broń - wciąż jeszcze miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć Japończyka.- Kostiu - zawołała go Weronika, zatrzymując się i poprawiając popielate włosy.- Może mi pan poświęcić sekundę?- Oczywiście - ucieszył się.- Nawet całe życie.- Nie potrzebuję życia.Potrzebuję pomocy - powiedziała Weronika.- Jest pan jedynym człowiekiem, który może mnie uratować.* * *Kostia bez przeszkód dostał się na statek.Ron leżał nieprzytomny, nie słyszał Kostii aż do chwili, gdy ten podszedł do niego całkiem blisko i, nie schylając się, starał zorientować się, czy obcy oddycha, czy też może już umarł.Ron otworzył oczy.Kostia wydawał mu się częścią mgły.- Ron - powiedział Kostia, nachylając się nad przybyszem.Broń cały czas trzymał w ręku.- Przyszedłem do pana po przyrząd.Po duplikator.Słyszy mnie pan?Ron ledwie zauważalnie uśmiechnął się.Za bardzo przypominało to zły sen.- Nie będę męczyć ani bić - powiedział Kostia.- Chociaż myślę sobie, że lepiej by było, gdyby pan w ogóle nie przyleciał.- Dlaczego?- Dlatego, że zanim pan się pojawił, każdy z nas żył jak mógł, lepiej albo gorzej.A teraz stare życie przepadło.Czy to tak trudno zrozumieć?- Rozumiem.- Jeśli odda mi pan duplikator, Weronika, za którą szaleję, na pewno zgodzi się wyjść za mnie za mąż.- A jeśli pana oszuka?- Mam szansę.Powinienem ją wykorzystać.- Dłużej już nie mogę.- powiedział Ron.- Nie mogę nawet odlecieć.Zmarnowałem czas… Za późno, na cokolwiek, wszystko stracone.Duplikator jakby od niechcenia oddzielił się od ściany i podpłynął do Kostii.Chłopak odskoczył na bok, podniósł broń, o mało co nie wystrzelił.Ron nie słyszał tego.Usnął, gasł.Kostia odrzucił broń.Złapał duplikator i pobiegł w stronę wyjścia.Nie wiedział, co wymyśli astronauta po odzyskaniu przytomności.Mógł nawet zabić.Przyciskając urządzenie do piersi wyszedł ze statku.Ściemniało się.Mrok przecinały linie rysowane przez śnieżynki, które spadały na ziemię i pokrywały ją białym dywanem.Woda i czarne pnie wydawały się przez to jeszcze bardziej czarne.Kostia chciał wsunąć złożony duplikator za pazuchę, ale nie udało się - był za duży.Dotarłszy na suchy ląd Kostia zatrzymał się.Nie wiedział, gdzie szukać Weroniki, nie chciał, żeby ktoś postronny dowiedział się, z jaką zdobyczą opuścił statek.Trzeba ją schować.Z trudem rozpinał kożuch, śpieszył się.Wtedy Douglas uderzył go w głowę twardą gałęzią; Kostia posłusznie i cicho legł u jego stóp.Robertson nie liczył na takie szczęście.Szedł do statku obcego przekonany o niepowodzeniu, o całkowitej klęsce swojej misji, bo od dziecka był pechowcem.Gdy ktoś ukradł jabłko z sadu pastora, lanie dostawał zawsze dobry, ale biedny Douglas.Za dużo było konkurentów.Za dużo.I ten, obcy, nie chce umierać.Douglas świetnie to rozumiał, a mimo to poszedł w stronę statku, poszedł, jakby spełniał ciężki obowiązek wobec rodziny.To on, bardziej niż pozostali, potrzebował duplikatora.W czasie tej podróży stracił wszystko - i opiekę japońskiego wywiadu dostarczającego mu pieniędzy, i rękę Weroniki, i pożyczone pieniądze, a być może nawet dobre imię.Duplikator to bogactwo.Dla Douglasa miał jedyne, bardzo konkretne zastosowanie: brylanty jego dalekiego krewniaka, których nigdy nie dostanie w spadku, leżały w rodzinnym majątku, raz do roku, w dzień urodzin dziadka wyjmowano je, a z całego sąsiedztwa zjeżdżali się ciekawscy popatrzeć na cuda z Indii.Wystarczą dwa, trzy karbunkuły.Na pewno znajdzie się jubiler, który zgodzi się rozciąć zbyt dobrze znane, ale przecież nie kradzione, kamienie.Gdy Douglas zobaczył Kostika stojącego za zasłoną z gałęzi i starającego się wsunąć za pazuchę duplikator, myśli stały się jasne, a ruchy precyzyjne jak na ringu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl