[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Ależ tak – przytaknął Lustig.– Oboje nie żyją od trzydziestu lat.– A ty siedzisz tu tak spokojnie? – wykrzyknął kapitan.– Po co to gadanie? – stara kobieta mrugnęła.Jej oczy rozbłysły.– Kto panu dał prawo, by kwestionować to, co się zdarzyło? Oto jesteśmy.Zresztą na czym polega życie? Kim jesteśmy, co robimy, czemu, jak, gdzie? Wiemy jedynie, że znaleźliśmy się tutaj i nie pytamy dlaczego.Dano nam drugą szansę.– Zbliżyła się do niego chwiejnym krokiem i wyciągnęła szczupłą rękę.– Proszę jej dotknąć.– Kapitan posłuchał.– Czuje pan ciało i kości? – spytała.Przytaknął.– A zatem – odparła z triumfem – po co zadawać pytania?– Cóż – odrzekł kapitan – po prostu nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy na Marsie coś takiego.– A jednak znaleźliście.Śmiem twierdzić, że na tej planecie ujrzycie jeszcze wiele rzeczy, które udowodnią wam, iż niezbadane są wyroki Boga.– Czy to jest niebo? – spytał Hinkston.– Ależ nie, bzdura.To świat, a my dostaliśmy drugą szansę, aby w nim żyć.Nikt nie powiedział nam czemu, ale też nikt nie mówił nam, dlaczego znaleźliśmy się na Ziemi.Tej drugiej Ziemi, z której przybywacie.Skąd wiemy, że przed nią nie istniała jeszcze jedna?– Dobre pytanie – mruknął kapitan.Lustig wciąż uśmiechał się do swoich dziadków.– O rany, jak dobrze znów was zobaczyć.Jak dobrze.Kapitan wstał i lekko klepnął się po udach.– Musimy już uciekać.Dziękujemy za poczęstunek.– Oczywiście wrócicie – powiedzieli młodym starzy ludzie.– Dziś wieczór? Na kolację?– Postaramy się, dziękuję.Mamy bardzo dużo do zrobienia.Moi ludzie czekają na nas w rakiecie i.Urwał.Zdumiony spojrzał w stronę drzwi.Daleko, w słońcu, rozbrzmiewał szmer wielu głosów, powitalne krzyki i śmiechy.– Co się dzieje? – spytał Hinkston.– Wkrótce się dowiemy.– Kapitan John Black pospiesznie wypadł na dwór, ruszając biegiem przez zielony trawnik na ulice marsjańskiego miasta.Po chwili przystanął, patrząc na rakietę.Włazy były otwarte, załoga wydostała się na dwór, machając rękami.Wokół zebrał się tłum i jego ludzie przedzierali się przez szeregi tubylców, rozmawiając, śmiejąc się, ściskając dziesiątki rąk.Niektórzy tańczyli.Tłum kłębił się wokół.Rakieta stała pusta i porzucona.Nagły oślepiający blask słońca odbitego w błyszczącym metalu zwiastował nadejście orkiestry dętej.Wzniesione w górę tuby i trąby zagrały radosną melodię.Towarzyszył im łoskot bębnów i wysokie głosy fujarek.Złotowłose dziewczynki podskakiwały podniecone, chłopcy krzyczeli „hurra!”.Postawni mężczyźni rozdawali dziesięciocentowe cygara.Burmistrz miasteczka wygłosił mowę.Następnie każdy członek załogi, z matką uwieszoną u jednego ramienia i z ojcem bądź siostrą u drugiego, powędrował uliczką w stronę małego domku lub wielkiej posiadłości.– Stójcie! – wykrzyknął kapitan Black.Odpowiedział mu trzask zamykanych drzwi.Fale gorąca unosiły się ku czystemu wiosennemu niebu.Zapadła cisza.Orkiestra dęta odmaszerowała za węgieł, pozostawiając samotną rakietę, lśniącą oślepiającym blaskiem w promieniach słońca.– Zdezerterowali! – wybuchnął kapitan.– Porzucili statek! Na Boga, obedrę ich ze skóry.Mieli przecież rozkazy!– Kapitanie – wtrącił Lustig.– Proszę nie być dla nich zbyt surowym.Spotkali tu swych najbliższych krewnych i starych przyjaciół.– To żadne wytłumaczenie!– Proszę pomyśleć, co czuli, kapitanie, widząc przed statkiem znajome twarze.– Do diabła, wydałem im rozkaz!– A pan co by czuł, kapitanie?– Posłuchałbym poleceń.– urwał, patrząc przed siebie z otwartymi ze zdumienia ustami.Skąpanym w promieniach marsjańskiego słońca chodnikiem nadchodził wysoki, liczący sobie najwyżej dwadzieścia sześć lat mężczyzna o zdumiewająco przejrzystych błękitnych oczach.– John! – wykrzyknął przybysz i ruszył ku nim biegiem.– Co takiego? – Kapitan John Black zachwiał się na nogach.– John, ty stary sukinsynu!Mężczyzna podbiegł do nich, z całych sił ścisnął kapitanowi rękę, poklepał go po plecach.– To ty! – westchnął kapitan Black.– Oczywiście, a sądziłeś, że kim jestem?– Edward! – Kapitan, nie wypuszczając dłoni nieznajomego, spojrzał błagalnie na Lustiga i Hinkstona.– To jest mój brat, Edward.Ed, poznaj moich ludzi.Lustig, Hinkston – mój brat!Przez chwilę ściskali sobie ręce, aż wreszcie objęli się mocno.– Ed!– John, ty włóczęgo!– Świetnie wyglądasz, Ed, ale jak to możliwe? Zupełnie się nie zmieniłeś.Pamiętam, jak umarłeś; miałeś wtedy dwadzieścia sześć lat, a ja dziewiętnaście.Dobry Boże, tak wiele lat temu, a przecież się spotykamy.Co tu się dzieje, na Boga!– Mama czeka – oznajmił Edward Black z szerokim uśmiechem.– Mama?– I tato.– Tato?– Kapitan niemal upadł, jakby ktoś wymierzył mu cios ciężką pałką.Podszedł parę kroków sztywno, niezgrabnie.– Mama i tato żyją? Gdzie?– W starym domu na Dębowym Pagórku.– W starym domu.– Kapitan patrzył na niego ze zdumieniem i zachwytem.– Lustig, Hinkston, słyszeliście?Hinkstona już nie było.Dostrzegł tymczasem własny dom na rogu ulicy i popędził ku niemu.Lustig wybuchnął śmiechem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linki
- Strona startowa
- Bialolecka Ewa Kroniki Drugie Kamien na szczycie(1)
- Kadlubek Wincenty Kronika (SCAN dal 1094) (2)
- KRONIKA BISKUPA MERSEBURSKIEGO THIETMARA
- Kronika Thietmara (SCAN dal 715)
- Janko Z Czarnkowa Kroniki (2)
- Janko Z Czarnkowa Kroniki (4)
- Cecelia Ahern Dziekuje za wspomnienia
- G. G. Marquez Sto lat samotnosci (3)
- Clark, Mary Higgins Vergiss die Toten nicht
- Asesinato en el Savoy Maj Sjowall
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- beststory.pev.pl