[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez całą noc przemierzali stadami miasto, rąbiąc siekierami tropikalny las, który miłościwie dla nich stworzyłem.Słyszałem krzyki fulmarów, pohukiwanie przerażonych sów i płaczliwe skargi jeleni.Szkielet skrzydlatej istoty, wiszący na ścianie zakrystii, drżał w płomieniach, jak gdyby prastary człowiek-ptak, wydobyty z dna rzeki, chciał wyrwać się z muzealnej gabloty i odlecieć w nocną dal.Zanim nadszedł świt, serpentyny mojej krwi przez wiele godzin opadały na ziemię – przypominały długie chwasty, wyrastające z rany na mojej piersi albo barwne banderille, tkwiące w ciele konającego byka.Wystrzelona przez Starka kula dum-dum trafiła mnie w środek mostka, przebiła pierś i wyszła z drugiej strony, rozpryskując się na sto kawałków, z których każdy niósł okruch mojego serca.Chociaż wciąż jeszcze żyłem, ogarnęła mnie odrętwiająca rozpacz.Wiedziałem, że moje moce zniknęły, a wraz z nimi zachwyt, jakim się darzyłem, i duma, którą czułem, będąc naczelnym bóstwem tego małego królestwa, kiedy udowodniłem swoje prawo do wkroczenia w ów prawdziwy świat, gdzie znalazłem się na krótko po przymusowym lądowaniu w Shepperton.I oto raz jeszcze zostałem ściągnięty z powietrza, dokładnie w chwili moich zaślubin z Miriam St.Cloud.Wiedziałem już, że jestem winien wielu przestępstw, i to nie tylko przeciwko istotom, które podarowały mi drugie życie, lecz przeciw sobie samemu – popełniłem przestępstwa arogancji i wyobraźni.Opłakiwałem leżącą obok młodą kobietą i czekałem, podczas gdy moja krew opadała na ziemię.O świcie nadeszła grupa obłąkanych lotników.– To Blake! On jeszcze żyje!– Nie dotykajcie go!– Zawołać tu Starka!Przyprowadził ich stary żołnierz z laską.Wchodzili do kościoła pojedynczo i wciskali się plecami w kolumny w obawie, że jeśli zbliżą się do mnie, zbije ich z nóg jakiś szalony wir.Twarze sczerniały im od pożarów tropikalnego lasu, a dłonie starli do krwi na trzonach swoich siekier.Podchodzili nieśmiało, księgowi i urzędnicy bankowi, chowając się za siebie.Zniszczyli ubrania, które nosili poprzedniego dnia, a dzisiaj przebrali się w kostiumy złupione w wytwórni.Była to mieszanina rozmaitych mundurów z powietrznej epopei – stare kombinezony, jakich używano do lotów w otwartym kokpicie, obszyte wełną kurtki i szerokie w ramionach mundury pilotów linii pasażerskich.Stark przyjechał i rozepchnął ich, gdy wpatrywali się we mnie, wznosząc niepewnie siekiery w świetle brzasku.Jasne włosy opadały mu swobodnie na ramiona.Był ubrany w lśniący, obcisły kombinezon pilota szturmowego helikoptera.Wydawało mi się, że świadomie odgrywa przerastającą go pierwszoplanową rolę anioła śmierci w filmie opowiadającym o powietrznym Armagedonie.Stanął wśród odprysków szkła, mierząc do mnie ze strzelby, gotów wpakować mi następną kulę w serce.– Istotnie, żyjesz, Blake.Wiem o tym.– Mówił cicho, niemal cierpliwym tonem.– A w każdym razie nie umarłeś.Widziałem już te oczy na plaży.Zrozumiałem, że Stark nie jest całkiem przekonany, jakobym stracił swoje moce, i na poły żywił nadzieję, że zachowałem choćby tyle siły, by mógł mnie wykorzystać w nadchodzących wywiadach telewizyjnych.Chciałem podnieść rękę i przebaczyć mu, że do mnie strzelił, ale nie mogłem się ruszyć.Proporce mojej krwi wisiały wciąż kilka cali nad ziemią, falując wokół jego stóp, utrzymywane w górze przez duchy dzieci, które w siebie wchłonąłem.Stark odwrócił się ode mnie i zaczął się przyglądać Miriam St.Cloud.Choć jej usta ziały żółtą szczeliną, a powieki Miriam obsiadły gnilne muchy, młoda kobieta, którą kochałem, była wciąż obecna w paciorkach wilgoci wokół linii jej włosów, w znamieniu koło lewego ucha i bliźnie pod brodą, pochodzącej jeszcze z lat dziecinnych.Spracowane dłonie Miriam kryły ranę w piersi, zaciśnięte wokół rozbryzgu zakrzepłej krwi jak ręce oblubienicy, trzymające nieoczekiwany bukiet mrocznych kwiatów, który przypiął jej do piersi jakiś nieproszony gość.Stark przyglądał się jej bez śladu żalu, jak gdyby ocalił niebo nad Shepperton przed ptakiem o wiele bardziej niebezpiecznym ode mnie.Pojąłem, że zabił ją, ponieważ bał się, że Miriam mogłaby urodzić moje dziecko – jakąś złowrogą, skrzydlatą istotę, która przyniosłaby im wszystkim zagładę.Stark splunął na jej stopy i gestem nakazał innym podejść bliżej.– Dobrze.Wynieście go na zewnątrz.Ale uważajcie, gdyby próbował latać.Przezwyciężyli w końcu strach i wyciągnęli mnie z kościoła.Za progiem ułożyli mnie w drucianym wózku, który zabrali z supermarketu.Kiedy przewozili mnie obok wytwórni – groteskowi lotnicy z martwym kolegą w skrzydlatym nakryciu głowy – proporce mojej krwi drżały w chłodnym powietrzu.Stark biegł przodem, unosząc strzelbę ku posępnym drzewom, gotów załatwić każdego ptaka, który byłby na tyle nieostrożny, żeby na niego spojrzeć.Wrócił do mnie pędem i odepchnął starego żołnierza, który trącał mnie laską w głowę.Nieprzyjaznym, ale pełnym szacunku tonem zamruczał:– Będziesz latał, Blake.Ty lubisz latać.Nauczę cię latać na lotni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl