[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.XIIOgromne, czerwone słońce dotknęło odległego krańca sawanny i z wolna zaczęło pogrążać się za horyzontem.Z rzadka rozrzucone po równinie drzewa rzucały niekończące się cienie na łany zeschniętej trawy łaknącej choć odrobiny deszczu.Za chwilę rozżarzony krąg zniknie zupełnie i na świat spadnie nagła tropikalna noc z tysiącem tajemniczych odgłosów rozbuchanego życia Afryki.Jeszcze tylko przez chwilę zalśni w oddaleniu krwawą bielą ośnieżony ścięty stożek Góry, zda się zawieszony pomiędzy niebem a ziemią, i czerń pochłonie wszystko oprócz gwiazd.Wtedy na werandzie zapłoną kuliste lampy, a chmury owadów zlecą się do nich, by wokół odprawiać swoje brzęczące misterium życia.Jak co dzień.Ileż to już takich zachodów słońca obejrzałem z tego miejsca! Wszystkie podobne do siebie jak krople wody, lecz mimo to różne nastrojem chwili przedwieczornej, niepowtarzalną atmosferą pierwotnej przyrody Ziemi ucieleśnionej w stadach płochliwych antylop, w potędze słoni idących do wodopoju, w gracji biegnących żyraf.Jakże innym wzrokiem patrzyłem teraz na nich! Zwalisty, dobroduszny Jaques, tak rażący na błyszczącym tle astroterminalu, tutaj, na bezkresnych przestrzeniach parku, wśród swoich ulubionych zwierząt, jawił się zupełnie innym, pewnym siebie i znającym swą wartość człowiekiem.Kiedy po kolejnym dniu pracy wracał do domu i witał się z Marią, kiedy nieodmiennie podnosił pod sufit uradowaną małą Giselle, wtedy ze zdumieniem stwierdzałem, że zaczynam mu zazdrościć czegoś niezrozumiałego, co jak niewidzialna nić spaja tych troje ludzi.I jeszcze Net - ojciec mojego ojca, zawsze pełen spokoju i rozwagi, nie narzucający się z dobrymi radami, ani ze swoją obecnością.Polubiłem go od pierwszej chwili, gdy przywitał mnie jak przyjaciela wracającego z dalekiej podróży, z prostotą stwarzającą wrażenie oschłości.Było w nim tyle znajomego, tyle jakiegoś wewnętrznego ciepła, że chłonąłem każde jego słowo i każdy gest.Pierwszego wieczoru usiadł koło mnie na werandzie i zaczął opowiadać, a wraz z każdym jego słowem zdawały się spływać na mnie obrazy wyczarowane siłą jego woli.Opowiadał o zdarzeniach ze swego życia wypełnionego szlachetną pasją ratowania żywego piękna Ziemi.- Cześć, Les! - jego głos wypłynął z gęstniejącego mroku jadalni.- Dobry wieczór!Usiadł w wysłużonym trzcinowym fotelu i spojrzał na rozpływający się już w szarości kontur Kilimandżaro.- Jak ci dzisiaj poszło?- Jaques pokazał mi zagrodę adaptacyjną, a potem usiłowałem wgryźć się w systematykę i zwyczaje drapieżników.- Przypomniałeś mi pewne wydarzenie sprzed lat.Jeśli chcesz - opowiem ci o nim.- Proszę!- Było to w czasie, kiedy ty, gdzieś tam, wśród gwiazd, zaczynałeś wymawiać pierwsze słowa, ja zaś pracowałem w Azylu wraz z pewnym niepozornym człowiekiem bez reszty oddanym swojej pasji.Pewnego dnia szedłem zamyślony wzdłuż brzegu, gdy nagle usłyszałem wołanie:- Net, zaczekaj!Po drugiej stronie kanału stał opiekun zwierząt Novak i machał do mnie ręką, rozejrzałem się więc i usiadłem na najbliższej ławce ustawionej w cieniu potężnego figowca.Spod szerokiego ronda słomkowego kapelusza patrzyłem jak tamten niezgrabnie biegnie w stronę najbliższego mostka łączącego oba brzegi.Wyglądał groteskowo - pękaty tułów na krótkich nóżkach śmiesznie podrygiwał za każdym krokiem, a szerokie, przydługie szorty z kwiecistego materiału dopełniały komizmu postaci.Przy samej bramce stanął pochylony i przez moment zdawał się rozmawiać z kimś leżącym czy też siedzącym w zagłębieniu terenu.Po chwili obok niego wyrosła sylwetka nosorożca; Novak poklepał go po łbie i już wolno wkroczył na służbową kładkę opatrzoną skomplikowanym zamknięciem.Znalazłszy się po drugiej stronie kanału znów przyspieszył i zdyszany dobiegł do ławki.- Co takiego? - zapytałem.- Rani! Rani nie żyje!- O, cholera! Gdzie?- Na Żółtej Polanie.- Wypadek?- Nie, zdechła.- Jak to: zdechła?- No, po prostu zdechła.Przechodziłem tamtędy przypadkowo i zobaczyłem ją obok tej kępy zeschłych krzaków, nienaturalnie wyciągniętą.- Od kiedy nie żyje?- Chyba od wczoraj.Wstałem i nerwowo zacząłem przechadzać się przed ławką - sześć kroków w jedną stronę, nawrót, sześć kroków w przeciwną i od nowa.Po kilkunastu nawrotach zatrzymałem się na wprost siedzącego opiekuna zwierząt i zapytałem:- Kiedy widziałeś ją po raz ostatni?- W zeszłym tygodniu, podczas karmienia.- Dokładniej!- Chyba w sobotę.Tak, na pewno w sobotę rano.- Jakie wrażenie sprawiała?- Była osowiała, jak wszystkie nasze wielkie koty.Poza tym nie było w jej zachowaniu niczego specjalnie niepokojącego.- A mimo to we wtorek zdechła.Już ja sobie wyobrażam co się będzie działo, kiedy zamelduję o tym w dyrekcji! Bądź przygotowany na wieczorną odprawę - protokół, wyniki sekcji.No wiesz, tak jak poprzednim razem.- Będzie wszystko.- A więc działaj.Novak podniósł się z ławki i ruszył w stronę ukrytych w zieleni baraków parku maszynowego.Nie lubił tej strony kanału, upstrzonej domkami obsługi Azylu, hotelami i restauracjami zawsze pełnymi rozkrzyczanych turystów, nie mógł patrzeć na piękny ongiś las, teraz pocięty gęstwiną asfaltowanych dróg, i na zaśmiecone plaże.A już najbardziej nie cierpiał wiecznie zatłoczonej kolejki, cztery razy dziennie wdzierającej się na tamtą stronę i okrążającej królestwo zwierząt.W parku nie było nikogo, wziął więc pierwszy z brzegu wózek terenowy na szerokich gumowych kołach i ruszył w kierunku głównego mostu.W chwilę później był już na drugiej stronie kanału, gdzie tylko przebłyskujące niekiedy pomiędzy drzewami tory kolejki zakłócały piękno nieskażonej przyrody.Pomału jechał znaną sobie trasą, od czasu do czasu przystając w pobliżu grupek pasących się lub wypoczywających zwierząt.Niektóre podchodziły wtedy do niego, a on głaskał je po szyjach, szeptał coś.Potem jechał dalej odprowadzany spojrzeniami wielkich, smutnych oczu.Na moment zapomniał nawet dokąd J po co jedzie.Spomiędzy drzew wynurzyła się czarne - biała rodzina zebr i spokojnie zmierzała w stronę wygrzewającego się na skałach samotnego lwa, dwunastoletniego Bwany.W zagłębieniu pod pękatym baobabem taplała się para olbrzymich waranów z Komodo, chluba Azylu.Żółta Polana wyglądała tak samo jak przed godziną, gdy dokonał wstrząsającego odkrycia.Te same rozkołysane czuby palm, to samo stadko żyraf zajętych oskubywaniem gałęzi z liści, ta sama kępa zeschłych krzaków.Już były! Trzy sępy siedziały na gałęziach martwego drzewa, a czwarty płynął w błękicie, czarną sylwetką kreśląc kręgi śmierci.Z trudem wcisnął linki pod martwe ciało tygrysicy i dźwigiem wciągnął je na wózek.Sępy ciężko zerwały się do lotu i krążąc wysoko nad konarami drzew odprowadziły go aż do mostu na kanale.Net przerwał i z uwagą zaczął się wsłuchiwać w ciszę nocy.Nie pytałem o nic, bo już zdążyłem poznać go na tyle, by wiedzieć, że mówi tylko to, co chce.Wnet napięcie znikło z jego twarzy i zaczął kontynuować swoje opowiadanie.- Wieczorem zebraliśmy się w sali odpraw.Gwar rozmów ucichł wraz z pojawieniem się Trashera.Z charakterystycznie opuszczoną głową zajął on miejsce przy stole i natychmiast zaczął wertować mój raport.Gdy skończył - ściągnął usta, podniósł wzrok i rozejrzał się po sali.- Net! - usłyszałem swoje imię.- Tak.- Referuj!- Dzisiaj przed południem opiekun zwierząt Novak znalazł na Żółtej Polanie martwą tygrysicę Rani
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linki
- Strona startowa
- Antologia Bajki Bajki slowian zachodnich(1)
- Antologia PL 50 Historie przyszlosci (200
- Antologia Swiaty braci Strugackich Czas u
- Antologia Barbarzynca i marzyciel Dwa sw
- Antologia Arcydziela czarnego kryminalu i
- Bosetzky, Horst Promijagd
- Conrad Joseph Nostromo
- Ben Bova New Frontiers (v5.0) (epub)
- Antologia SF Bale maturalne z piekla rodem i
- ROMANS WSZECHCZASÓW (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- karpacz24.htw.pl