[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był w błędzie.Teraz oglądał coś jeszcze bardziej przerażającego, sprzecznego z naturą.Rozwój choroby był błyskawiczny, widoczny z godziny na godzinę.Nic nie mogło już go powstrzymać.Jedyne błogosławieństwo dla dziecka stanowił sok makowy.Oszczędzał mu koszmaru swędzenia, przez który musiała przejść Helena.Sergios prawie nie odczuwał tego, że ciało jego pokrywa się ropnymi wrzodami.O zmierzchu były już wszędzie.Koniec tego cudownego, radosnego, niewinnego życia nadszedł w porze zapalania lamp.Niemowlę głęboko westchnęło i przestało oddychać.Przez kilka minut jego ojciec nie zdawał sobie z tego sprawy.Gdy sobie to uświadomił, wybiegł z domu, w którym tak niedawno jeszcze żył z rodziną, z której nic już nie zostało.Był to dla niego dom przeklęty.Ostatnim wysiłkiem woli Argyros powstrzymał się od zakupienia pochodni za dwa miedziaki i podpalenia swej siedziby, w której dopiero co gościło szczęście.Wiedział, że gdyby to zrobił, poszłoby z dymem pół Konstantynopola.Zginęłoby wielu mogących przetrwać epidemię.Błądził zatem jak oszalały po ulicach miasta.Przed kościołem Świętego Symeona zorientował się, gdzie jest.Później uprzytomnił sobie, że nieprzypadkowo znalazł się właśnie tam.Podświadomie zmierzał do domu Riaria.Tylko ten człowiek był w stanie zrozumieć jego rozpacz i pomóc mu ją okiełznać.Kiedy w środku nocy rozlegało się głośne walenie, mieszkańcy Konstantynopola podchodzili do drzwi z lampą w jednej, a nożem lub pałką w drugiej dłoni, gotowi do walki z intruzem.Riario, z racji swego zawodu, przyzwyczajony był do takich sensacji.Otulił się derką i natychmiast otworzył drzwi.— O co chodzi? — podniósł lampę, aby lepiej widzieć.Na widok Argyrosa posmutniał.— Co? Tak szybko?! — nie czekał na odpowiedź.— Wejdź, panie.Mam trochę wina nadającego się do picia.Riario napełnił oliwą i zapalił kilka lamp w komnacie dla gości, rzucił na podłogę parę kobierców i gestem poprosił o zajęcie miejsca.W całym pomieszczeniu poniewierały się ubrania, księgi i różne instrumenty medyczne.Samotni mężczyźni bywają bądź pedantyczni, bądź straszliwie niechlujni.Medyk należał do tych drugich.— Macie, panie! — Postawił przed Argyrosem gliniany dzbanek; drugi taki sam umieścił przed sobą.Nie troszczył się o kielichy.— Pijcie — powiedział.Argyros wypił.Pił chętnie, niewiele mu to jednak pomagało.Smutek drążył go tak samo jak przedtem.Odstawił naczynie.— Dlaczego?!! — ryknął ochrypłym głosem.— Zapytaj Boga, gdy staniesz przed nim w dniu Sądu — odparł lekarz.— Ja zamierzam to zrobić.Albo będzie miał przekonujące wyjaśnienie, albo mi za to zapłaci.Kiedyś miałem piękną żonę, którą kochałem i dwie śliczne córki.Nie stać mnie było na posagi dla nich, ale twarz miałem taką, że nie musiałem się bać lustra.Parę tygodni później… dalszy ciąg znasz.— Tak, znam — Argyros sięgnął po dzbanek.Zaczerpnął spory łyk.Po chwili dodał — Żałuję, że mnie też nie powaliła choroba! Dlaczego ja tu jestem, nietknięty, a ich nie ma?! — tarł wierzch dłoni drugą ręką.— Nigdy nie wzywaj ospy! — odparł bardzo poważnie Riario.— Nigdy!! Możesz się otruć, jeśli chcesz, możesz się rzucić z wysokiego budynku, ale tego nie prowokuj.Dziękuj Bogu, że nic wiesz, o czym mówisz.Wpatrywał się w Argyrosa, a jego oczy dziwnie błyszczały w świetle lampy.Porażony siłą tego spojrzenia Argyros chwycił dzbanek i ponownie podniósł go do ust.Riario odwrócił wzrok.Alkohol nie zdołał go osłabić.Uniósł brwi.Jeszcze raz wyszeptał:— Uważaj, czego pragniesz, bo możesz to przywołać.— Hej! O czym ty mówisz?— Głupcze! Spójrz na swoje ręce!Odstawiwszy dzbanek, magistrianos obejrzał swoje dłonie.Serce skoczyło mu do gardła.Na palcach i wierzchach dłoni miał tak dobrze znane wypryski.Niektóre zaczynały już ropieć.— To niemożliwe! Nie czuję się chory!Riario wstał, położył mu rękę na czole, zmierzył puls swymi pewnymi, precyzyjnymi palcami.— Zgadza się.Nie jesteś chory, panie — przyznał w końcu.Brzmiało to, jak oskarżenie.Medyk zamyślił się.— Ale dlaczego nie jesteś? Przecież są to.wyraźne symptomy ospy.Dlaczego jest ich tak mało?!— Nie wiem — Argyros wiedział, że to pozbawione sensu, ale poczuł się winny.Riario nadal go badał, nie mogąc zrozumieć, czemu magistrianos nie jest w gorszym stanie.Bazyli też nie mógł tego pojąć.Obserwował przecież, jak ospa niszczyła jego żonę i syna, widział rozwój choroby aż do samej śmierci, a tu te kilka krost i nic więcej?! Może Pan Bóg żartuje sobie z niego i spełnia nieopatrznie wypowiedziane życzenie; daje znak, że może je spełnić?!Nagle walnął się w czoło.— W istocie głupiec ze mnie!— Być może, ale jak byś to uzasadnił, panie? — odezwał się medyk.— To nie jest czarna ospa.— Nie?? A cóż to jest, jeśli wolno zapytać? — Riario wskazał na krosty pokrywające ręce Argyrosa.— Zaraz, jak ten mleczarz to nazwał? Jego synek miał to samo.Krowia ospa! Tak to się nazywa.Kilka razy doiłem krowy.Brałem mleko dla Sergiosa.— No tak, zgadza się.To ja jestem głupcem.— Riario kiwał głową zasępiony.— Przecież widziałem to setki razy u dojarek.Strasznie się bały, że to ospa.Masz rację, panie.Teraz, w czasie tej epidemii, nie przyszło mi to do głowy, zupełnie o tym zapomniałem.Mrucząc coś pod nosem, wyszedł po dwa następne dzbanki.— Trzeba to opić.— Ja nie mam czego opijać — odparł magistrianos.— No to pij dla samego picia.Pij, panie, żeby się upić.Albo pij, żeby być ze mną, bo cię o to proszę.Po prostu pij.Riario otworzył dzbanek pomagając sobie skalpelem, uniósł go do ust i odchylił do tyłu głowę.Argyros uczynił to samo.Nareszcie wino zacząło działać.Patrzył na medyka osowiałym wzrokiem.— Co z was za lekarze? Jak już ktoś zachoruje, to nie potraficie go wyleczyć.Niech was wszyscy diabli!Riario nie wpadł w gniew na te słowa.Ujął twarz w dłonie.— Jakże bym chciał móc leczyć.Ale oddaj nam sprawiedliwość: potrafimy składać kości, szyć rany, opatrywać oparzenia, czasem nawet udaje się coś skutecznie zoperować…— Owszem; widziałem to wszystko w wojsku — przytaknął Argyros.— Ale widziałem też wielkie armie pokonane przez czerwonkę i nikt nie mógł na to nic poradzić.— Wiem o tym.To się zdarza.— Riario zawahał się, po czym zaczął mówić powoli, jakby chciał ujawnić od dawna skrywane marzenia, a zarazem bał się śmieszności: — Tak naprawdę to chciałbym móc przeciwdziałać chorobie, zanim się ona pojawi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl