[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Leon krótko przedstawił sprawę, pewny siebie jak monarcha albo — dowódca armii jakiegoś księcia w czasach starożytnych.Splótł luźno ręce na plecach i wydawał rozkazy pięćdziesięciu ludziom, którzy słuchali go z napiętą uwagą, pełni zapału.Już nie ich widział, ale czekającą go sławę, która niczym błyszcząca korona na aksamitnej poduszce leżała w gablocie muzeum.Tylko Bart kręcił się niespokojnie, jakby pragnął odpędzić od siebie złe myśli, niczym napastliwe muchy.— Leon, zastanów się!— Mówiłem ci, żebyś poszedł spać albo zajął się czytaniem czy czymś innym.Nie przeszkadzaj nam teraz!— Jeszcze wspomnisz moje słowa, Leon! Po dwóch opuszczali statek.W skafandrach antygrawitacyjnych bez trudu przemierzali błyskawicznie tysiące kilometrów.Po jakimś czasie wystąpiły wstrząsy i opóźnienia w działaniu mikroczerpaka.Coraz więcej pracowników opuszczało bezpieczną strefę wokół „Fortuny”, aby pomóc lub poradzić kolegom w pobieraniu próbki.— Czuję, że to się źle skończy, Leon? Już tylko przekorny starzec, rozdrażniony dowódca i kucharz Ob o krzywych ramionach i zawsze zarośniętej, jakby omszałe] tworzy przyglądali się z owalnych okien statku wysiłkom załogi.Ob przyczaił się za plecami obu uczonych i starał się coś dojrzeć zza ich wysokich postaci, ale widok na zewnątrz niewiele mu mówił, widział tylko kołyszące się lampy i horyzont upstrzony gwiazdami.— Gdzie ty widzisz tu niebezpieczeństwo? — wykrzywił ironicznie usta Leon, gdy czerpak ostrożnie wkładał próbkę do pojemnika, co trochę zachwiało olbrzymim statkiem.— Idź lepiej spać.Teraz już naprawdę nie masz powodu, żeby tego nie zrobić.I wtedy nastąpił skrytobójczy wybuch.Kryjący się pod wystygłą skorupą ogień znalazł szparę w warstwie popiołu i wybuchł olbrzymim płomieniem w ogólnej ciszy — jego cała stłumiona energia znalazła teraz ujście.Z czterdziestu siedmiu ludzi tylko ci zdołali dotrzeć do zataczającej równomiernie kręgi „Fortuny”, którzy znajdowali się już w drodze powrotnej z czarnej gwiazdy.— Leon! Leon! — słychać było zewsząd ich nawoływania.Powróciło ich dziesięciu, ale wszyscy byli ślepi.Stracili wzrok również Leon i Bart.Nie uniknął też ślepoty Ob.Leon z zimną rozwagą podzielił się wnioskami przez mikrofon.Jego straszne słowa głucho odbijały się od metalowych ścian pomieszczeń pracowników.— Zostało nas trzynastu.To fatalna liczba, jak przesądnie wierzyli nasi przodkowie.Koniec z nami.Przerwał na chwilę, aby jego słowa dotarły do świadomości opanowanych paniką ślepców.— Jesteśmy oddaleni o osiem lat świetlnych od macierzystego układu słonecznego.Patrole kosmiczne nigdy nie zapuszczają się w te zakątki Galaktyki.Przyrządy radiowe mamy strzaskane.Będąc ślepymi, nie poradzimy sobie z ich naprawą ani ze sterowaniem automatycznym czy ręcznym „Fortuny”.W tym położeniu proponuję, abyśmy jak najszybciej położyli kres naszemu życiu.Wszelkie oczekiwanie jest zbyteczne.Nie mamy żadnej szansy ocalenia.Ślepcy usłyszeli po tych słowach cichy jęk.To Leon odebrał sobie życie.Wielki Leon zażył cyjanek, jakby był zwykłym tchórzliwym awanturnikiem.Po jakimś czasie odezwały się głosy:— Nie żal go nam.Niewielka w gruncie rzeczy strata.— Owszem, szkoda tego człowieka — stanął w jego obronie Bart.— To był wielki umysł, tyle że niepohamowany w swych zamierzeniach.— Okazał się tchórzem.Bart nic na to nie odpowiedział.— Co teraz będzie? — dopytywali się ślepcy.— Co się z nam; teraz stanie, Bat? Czy mamy również odebrać sobie życie?— Zaczekajmy — rzekł Bart.— Posiadamy olbrzymie zapasy, a próbka materii o tak decydującym znaczeniu znajduje się już na statku.Zaczekajmy, choć mamy jedną szansę na miliard, że nas tu ktoś odnajdzie.Wtedy jeszcze wszyscy żyli.„Fortuna” zaś nieprzerwanie zataczała równomierne koła wokół swego zabójcy.Zapasy ich rzeczywiście wystarczyłyby na dziesiątki lat, czekali więc kręcąc się nieprzerwanie na tej piekielnej karuzeli, niekiedy zapadając w milczenie, niekiedy bliscy utraty zmysłów.Aż kiedyś Ob się odezwał:— Wydaje mi się, jakbym zaczynał widzieć.Nie padła na mnie bezpośrednio fala świetlna.Leon i ty, Bart, zasłanialiście mnie piecami.Zaczynam jakby mgliście dostrzegać zarysy przedmiotów, jakbym odzyskiwał wzrok.— To dobrze — rzekł Bart.— Niewiele to jeszcze znaczy — ciągnął dalej Ob.— Jestem tylko kucharzem, nie znam się na sterowaniu.Na próżno starałbym się czegoś nauczyć.Doznałem kiedyś urazu mózgu i od tamtej pory niczego nie potrafię się nauczyć.Bart milczał.Ob również.Co dzień troskliwie karmił ślepych współtowarzyszy, ale o poprawie wzroku więcej nie wspominał.Bart też go o nic nie wypytywał.Dopiero po upływie miesięcy kucharz znów wrócił do swego tematu.— Poprawa jakby się zatrzymała.Dostrzegam jedynie jakieś plamy, opalizujące światło.Ale poprawa się zatrzymała.Kręciła się wkoło ich samobójcza karuzela.Znów minęły miesiące.— Ob?…— Wszystko, jak dawniej.Plamy i jakieś światło.Jak dawniej.Chociaż…— Co „chociaż”?— Nie śmiej się ze mnie, profesorze.Grzebiąc wśród swoich rzeczy, znalazłem podręcznik napisany przez mojego pradziadka.Poznałem po oprawie.To książka staroświecka i prymitywna.Pradziadek pisał w niej o podstawowych zasadach lotów kosmicznych.Tak, właściwie pisał ją na użytek przedszkoli.Był sławnym wychowawcą dzieci.Ja natomiast… To zresztą nieważne.Ta książka była dla mnie zawsze maskotką.Kiedyś znałem jej treść na pamięć.Ale teraz już nie pamiętam.Od tygodni wytężam wzrok.Poszczególne litery jakbym już dostrzegał.Tylko nie śmiej się ze mnie, profesorze.Drgnęło coś w twarzy Barta.W murze nie do obalenia jakby wreszcie obluzowała się jedna cegła.— Tak — powiedział.— Może mógłbyś coś’ dla nas zrobić.Zasady podstawowe się nie zmieniły, a sterowanie stało się od tamtych czasów prostsze.Dziś już nawet dziecko… Oczywiście dziecko, które widzi.Spróbuj, Ob, może…Mijały dni i tygodnie.Obowi od wysiłku pogorszył się przejściowo wzrok, po czym znów nastąpiła poprawa.Bart przyjmował wszystko w milczeniu, kiwając głową.— Jeśli trzymam książkę z lewej strony, podniesioną w górę, to jakbym widział fragmenty wyrazów.A także niektóre litery.Patrząc na nie przypominam sobie całe zdania, twierdzenia… Spróbuję tego przy tobie.— Niewiele to znaczy — mruknął Bart.— Ale spróbuj.Coraz więcej osób z załogi wpadało w obłęd.Ob pielęgnował ich, sprzątał, karmił.Wyszczerbionymi zębami gryźli go w ręce, dłońmi szukali jego gardła, goniły go ich ochrypłe przekleństwa, ciskali w niego ciężkie przedmioty.Tylko Bart był taki, jak dawniej.Ob zmienił się na korzyść: był opanowany, serdeczny, ostrożny.— Już niedługo, profesorze.Mam tak wiele pracy.Chorzy…A później Bart też się zmienił.Coraz częściej mruczał fałszywie jakieś melodie, a przy tym był szczęśliwy.Ob przerażony przyciskał do siebie niewielką książeczkę.— Profesorze!Dobiegły go tylko jakieś urywki melodii.— Profesorze!Wreszcie Bart otrząsnął się z zadumy.— To ty, Ob? Mówiłeś coś?— Już lecimy.— Jak to „lecimy”? Dokąd?— Do domu, na Ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl