[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jestem bezradny, jak w sennym koszmarze.Skończyło się to równie nagle, jak nagle kończy się senny koszmar.Gdzieś niedaleko trzasnęła pękająca gałązka, zaszeleściły krzewy, jakby niedźwiedź przedzierał się przez chaszcze i na ścieżce ukazała się ciemna sylwetka wielkiego zwierzęcia.Pies pędzi prosto na mnie, świecąc zielono wielkimi ślepiami.Wszystkie pełne irytacji i goryczy słowa, które dla niego przygotowałem, wylatują mi z głowy.Zwierz podbiega, opiera się łapami o mój waciak i natychmiast odskakuje.„Gdzie cię nosiło, diable brodaty?” — wrzasnąłem przekrzykując wiatr.Ale Pies mnie nie słuchał.Odbiegał, wracał i znów odbiegał — wołał mnie.Zrozumiałem, że to jest ważne dla nas obu, i posłusznie ruszyłem za nim na przełaj przez krzaki.Gałęzie biły mnie po twarzy, ale ich nawet nie odsuwałem, żeby nie zwolnić kroku, żeby nie zostać w tyle.Przytrzymywałem tylko spadające z nosa okulary.Pies wyprowadził mnie na skraj lasku, przebiegł kilka kroków i dźwięcznie zaszczekał.Podszedłem i omal nie wpadłem do piaskownicy, ogrodzonej niską drewnianą barierką.Na mokrym zleżałym piasku majaczyły w ciemności jakieś prawie nierozpoznawalne przedmioty.Popatrzyłem zdumiony na Psa, a on, nie przestając szczekać, naskakiwał na piaskownicę.Było oczywiste, że przyprowadził mnie tutaj, żeby coś pokazać.Wyjąłem pudełko z kieszeni waciaka i zapaliłem zapałkę.Płomyk oświetlił dziwny zestaw w większości już mi znanych przedmiotów.Zapałka dopalała się i parzyła w palce, ale zdążyłem zauważyć i buteleczkę po lekarstwie, i kurzą kość, i kawałek opony, i szmatę.Były tam jeszcze jakieś liście, patyki i kawałki kory.Znowu zapaliłem zapałkę, podniosłem buteleczkę i przeczytałem napis na etykiecie, ale poryw wiatru znów zdmuchnął płomyk.Wiedziałem — nie potrafię zrozumieć dlaczego — że w ułożonej przez Psa martwej naturze kryje się jakaś symbolika, jakiś określony sens.Musiałem zatem dokładnie przyjrzeć się tej kompozycji, temu z takim samozaparciem tworzonemu dziełu psiego pop–artu.Wspominając dziś ten wieczór, myślę z przerażeniem, że mogłem zwyczajnie zlekceważyć dziwactwa mojego wspaniałego Psa i rozrzucić zebrane w pocie czoła patyczki, szmatki i kosteczki.Nie wiem, jak ułożyłoby się wówczas moje życie, a przede wszystkim moje stosunki z Psem.Zebrałem trochę chrustu, przełożyłem go strzępami gazet i rozpaliłem w piaskownicy małe ognisko, co jak państwo już wiecie, jest w naszym lesie surowo zakazane.Teraz mogłem już bez pośpiechu przyjrzeć się Psiej zdobyczy.Kompozycja najwyraźniej została uporządkowana według jakiejś nie znanej mi zasady.Jej centrum, jej osią była niewątpliwie kurza kość z dwoma kawałkami gumy na końcach — przypominało to kształtem hantle.Z jednej strony od tej osi odchodziły promieniście gałązki kruszyny, przyozdobione czerwonymi liśćmi osiki i głogu.Z drugiej zaś strony — nieco z boku, ale najwyraźniej na swoim miejscu — leżała buteleczka po lekarstwie.Poza tym zobaczyłem suche owoce dzikiej róży, ogarek świecy i kawałek miedzianego drutu…Ludzie czytają książki, nie zastanawiając się nad symboliką liter i hieroglifów.Muzycy potrafią tak czytać nuty, że w uszach brzmi im nie znana dotychczas muzyka.My zaś, chemicy, za płaskimi abstrakcjami wzorów strukturalnych widzimy i wyczuwamy cały świat substancji z ich zapachami, zdolnością do reagowania ze sobą, ze wszystkimi ich niezwykłymi właściwościami.Nic więc dziwnego, że zobaczyłem i przeczytałem…Nie chciałbym państwa nużyć czysto zawodowymi szczegółami i opisywać, co przeczytałem w układzie kurzej kości i gałązek kruszyny, i jak mi się udało to zrobić.Zresztą ja sam chyba nie potrafię dociec, co posłużyło za klucz do szyfru.Może liczba gałązek — pięć! — równa liczbie rodników w cząsteczce naszego dekoktu.Może kąt rozwarty ich pochylenia wobec kości, który — jak wiadomo z podręczników — winien wynosić około stu dziesięciu stopni.A może czerwone jesienne liście, zawierające, jak również wiadomo, cały zestaw substancji niezbędnych do prawidłowej konformacji atomów.A może… Sam nie wiem.Nie musiałem niczego zapisywać.Widziałem całą syntezę od początku do końca, wszystkie jej siedemnaście stadiów po kolei, wszystkie uwodniania, przemywania, rekrystalizacje i destylacje.Widziałem też produkt końcowy — sypki biały proszek rozfasowany w kartonowe pudełeczka.A Pies wywalił jęzor, hałaśliwie dyszał i uśmiechał się do mnie porozumiewawczo.Przez dwa tygodnie nie wychodziliśmy z laboratorium.Pies też był z nami.Spaliśmy na podłodze, owinięci w szklane przeciwpożarowe koce.Igor Siemionowicz, rozczochrany i nie ogolony, po dwadzieścia godzin bez przerwy manipulował odczynnikami pod wyciągiem i nie zauważył nawet Nataszy.A Natasza przynosiła mu kanapki.Pies trzy razy dziennie sam spacerował na instytutowym skwerku.Dokładnie w wyznaczonym terminie położyłem na dyrektorskim biurku sprawozdanie — przepisane na maszynie i starannie oprawione.Na jego sztywnych okładkach widniał duży nadruk: „Synteza PSA”.Członek Akademii Nauk podpisał sprawozdanie bez jednej uwagi.Przekreślił tylko ołówkiem nazwę preparatu, wyjaśniając przy tym, że pentasakratamidaril nie w pełni odpowiada międzynarodowej nomenklaturze przyjętej dla tego rodzaju związków.Wróciłem do laboratorium i wytarłem ołówkiem jedyną dyrektorską poprawkę.Już dwa razy wyjeżdżałem służbowo za granicę — w związku z patentowaniem naszego preparatu.Jeździliśmy z Igorem, który biegał po sklepach, realizując niezwykle skomplikowane zamówienia swojej Nataszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl