[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pchnal ja tak silnie, ze z impetem usiadla na ziemi, prosto pod nogami JemimyTyndall.Ciesla zas rzucil sie do ucieczki.Sadzil chyzo srodkiem uliczki,wsród szpaleru zaskoczonych kobiet.Przemknal obok mezczyzn, znieruchomialych zlyzkami w dloniach, zamarlych, zastyglych za dlugim stolem jak tableau, iscieniczym parodia Ostatniej Wieczerzy.- Zatrzymac go! - krzyknela Dorothy Sutton.Jemima Tyndall uniosla obie rece, wykonala nimi gest, jak gdyby odpychala odsiebie cos niewidzialnego a ciezkiego zarazem.Adam Stoughton wywalil sie,pokulal po ziemi w obloku kurzu, ale zaraz zerwal sie, w kilku susach dopadlzielonej dwukólki Frances Flowers, wskoczyl na koziol, porwal bat.- Jaaaaaaaa-haaaa!Sploszony wrzaskiem i chlasnieciem bata po zadzie srokaty ogierek z impetemwyrwal do przodu, zas scigajace ciesle kobiety az przysiadly i skurczyly siepod gradem zwiru, strzelajacym spod kopyt.Dwukólka przez moment leciala zakoniem, nie dotykajac ziemi kolami, potem opadla, podskoczyla na wyboju nasazen w góre.Uczepiony lejców Adam Stoughton przez chwile wisial w powietrzu,zdawalo sie, ze wyleci.Ale nie wylecial.Wrzasnal, jeszcze raz smagnalsrokacza batem, dwukólka pomknela ku lasowi jak wyscigowa kwadryga.I bylby ciesla Adam Stoughton uciekl, gdyby nie mala Verity Clarke.Verity szla skrajem pola kukurydzy, niosac w czulym i mocnym objeciu rudegokota.Kot rozcapierzal lapy i nie wygladal na zachwyconego, ale meznie i godnieznosil czulosci.A gdy dwukólka i Adam Stoughton pedzili opodal, Verityupuscila kota, wycelowala palec w wehikul i swidrujaco krzyknela.Z piasty koladeszczem sypnely sie iskry, buchnal dym i ogien.Srokaty ogier stanal deba,dyszel i orczyca pekly z trzaskiem, szleje zerwaly sie.Dwukólka wyleciala wgóre jak kometa z ognistym ogonem i gruchnela o ziemie, z nieopisanym loskotemrozlatujac sie w drzazgi.- Ja nie tak chcialam! - rozbrzmial w ciszy cienki i zalosny krzyk VerityClarke.- Wcale nie tak! Ja chcialam tylko zatrzymac kólko! Przepraszam!Kilka kobiet poszlo w tamta strone.Dorothy Sutton czekala, az wróca,skrzyzowawszy rece pod piersiami.Z miejsca wiedziala, z czym wracaja.- Niestety - potwierdzila obawy Frances Flowers.- Nie zyje.Skrecil kark.Szkoda.- Szkoda - powtórzyla przez zacisniete zeby Annabel Prentiss.- Szkoda - przyznala rzeczowo Jemima Tyndall.- Tylko on, pastor i chlopak byliw miare wartosciowym materialem prokreacyjnym.Cóz, co sie stalo, to sie nieodstanie.Z tym dzieckiem nalezaloby jednak porozmawiac.Powaznie porozmawiac.- Uczynie to - zapewnila Dorothy Sutton, po czym odwrócila sie w strone stolu,przy którym mezczyzni, znudzeni apatycznym przygladaniem sie, wznowili posilek.Jak gdyby nic sie nie stalo.- Frances, zrób tu porzadek.- Tak, oczywiscie.Panie Adrianie van Rijssel!- Tot Uw dienst, juffrouw.- Prosze - rzekla wladczo Frances Flowers - usunac z drogi resztki dwukólki.Prosze schwytac konia.Prosze zabrac stad trupy.Prosze zaniesc je do lasu iprzybic do drzew.W zwyklej odleglosci od osady.Czy zrozumial pan?- Ja, juffrouw.- Lepiej idz z nimi, Frances - polecila Dorothy Sutton.- I sama dopilnujwszystkiego.- Dobrze.- Verity! Chodz tu do mnie.Zostaw tego kota i chodz tu, moja panno.Predziutko!- Ide, babko!Szly wolno miedzy domami.Dwie kobiety.Stara i otyla, w czarnej pelerynie iczarnym kapeluszu z klamra, trzymajaca za reke drepczaca u jej boku mloda wniebieskiej sukience.- Babko, ja naprawde nie chcialam.- Nic nie mów.Na progu jednego z domów stala Faith Clarke.W towarzystwie mlodej kobiety ojasnych wlosach.Jasnowlosa uklonila sie.- Nie ma juz - powiedziala powaznie Dorothy Sutton - zadnych powodów do obaw.Przeminely.Jestes bezpieczna, Janet Hargraves.- Dziekuje - Janet Hargraves dygnela niezgrabnie, widac bylo, ze noga wciazsprawia jej klopoty.- Dziekuje.Nie wiem, jak sie odwdziecze.- Nie musisz sie odwdzieczac.Janet Hargraves dygnela znowu.Bez slowa.Dorothy Sutton przygladala sie jej.Badawczo.Ale zyczliwie.- Mialas szczescie - powiedziala wreszcie powaznie.- Mialas cholernie duzoszczescia.Ze mna bylo kiedys podobnie, w tysiac szescset czterdziestym, gdyzlapali mnie w Reading i plawili w Tamizie.Tez mialam szczescie.Moze bylopisane, ze kiedys ja kogos uratuje, ze komus pomoge w ucieczce.Tak, jak mniepomogla wówczas Agnes Simpson.- Pózniej zdecydujemy - dodala - co z toba poczac, nasza siostro.Wspólniezdecydujemy.Na razie mam co innego na glowie.Zajmij sie nia, Faith.- Oczywiscie.Slonce chylilo sie ku zachodowi, czerwieniejaca powoli kula wisialo juz nadsciana lasu, gdy dwie kobiety, stara i mloda, wspiely sie wreszcie na szczytwzgórza wznoszacego sie nad osada, w zakolu Mischief Creek.Staly, milczac,wpatrzone w horyzont.- Mocy, która nam dala Bogini - odezwala sie wreszcie stara czarownica -winnesmy uzywac, by pomagac, ratowac i leczyc.Moca, która mamy, winnesmyulepszac swiat.Dlatego musimy umiec moca nasza rozporzadzac rozsadnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl