[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.­Drapie¿niki - zauwa¿y³.- Sk¹dsiê wziê³y?- Przep³ynê³y rzekê - odpar³em dysz¹c ciê¿ko.­Nigdy dot¹d nie widzia³em impodobnych.- Czy¿by? - Kaththea przyciska³a mocno do piersi t³umoczek z zio³ami, jak gdybywiêdn¹ce kawa³ki ga³¹zek, liœci i ³odyg stanowi³y tarczê, os³aniaj¹c¹ j¹ przedwszelkimi niebezpieczeñstwami.- To s¹ raso.- Rasti? -- Jak mo¿na skojarzyæ d³ugiego na palec gryzonia z tymi mierz¹cymitrzy stopy ob³¹kanymi drapie¿­nikami? Ale kiedy wzi¹³em pod uwagê wygl¹d tychstwo­rzeñ, z wyj¹tkiem rozmiarów, dopatrzy³em siê podobieñ­stwa.Mo¿e nie by³yto prawdziwe raso, lecz na pewno nale¿a³y do tej samej rodziny.Osi¹gnê³ygigantyczne dla swego gatunku rozmiary i by³y bardziej dzikie ni¿ ich kar³owacikuzyni.I kiedy je w ter.sposób zidentyfikowa³em, drêcz¹cy mnie dot¹d lêkprzed nieznanym zmniejszy³ siê nieco.- Rasti nie³atwo porzucaj¹ swoj¹ zdobycz -zauwa¿y³ Kemoc.- Czy¿ nigdy niewidzieliœcie, jak ci¹gnê³y upolo­wanego ptaka po dziedziñcu chronionego przezwzgórza gospodarstwa?Widzia³em raz coœ takiego i wzdrygn¹³em siê na samo wspomnienie.Okr¹¿aj¹ -tak, zaczyna³y teraz nas okr¹¿aæ, jak tamtego nieszczêsnego ptaka w dawnominionym dniu.Coraz wiêcej i wiêcej tych potworów wype³za³o z lasu,czo³ga³y siê na brzuchach, jak gdyby by³y wê¿ami, a nie ciep³okrwistymi,poroœniêtymi sierœci¹ zwierzêtami.Nie potrzebowa³em ostrzegaæ Kemoca - ju¿ strzela³.Trzy czarne stworypodskoczy³y w górê i spad³y, dr¹c pazurami ziemiê.Lecz pistolet strzeladopóty, dopóki jest na³adowany.Na jak d³ugo wystarczy naszych ograniczo­nychzapasów strza³ek? Wprawdzie mieliœmy miecze, ale nie mogliœmy czekaæ, a¿ rasoznajd¹ siê w ich zasiêgu, by nie naraziæ siê na klêskê.- Nie potrafiê, Moc nie jest w stanie dzia³aæ przeciw nim! - zawo³a³a piskliwieKaththea.- Nie maj¹ nic, czego mog³abym dosiêgn¹æ!- To ich dosiêgnie! - Znów strzeli³em, staraj¹c siê wybraæ najlepszy zmo¿liwych cel.Wydawa³o siê wszak¿e, ¿e natura sprzysiêg³a siê przeciw nam nawiêcej sposobów.Zrobi³o siê ciemno jak w nocy i nagle deszcz lun¹³ z tak¹si³¹, ¿e sprawia³ nam ból.Nie zmusi³ jednak naszych wrogów do wycofania siê.- Poczekaj, spójrz tam!S³ysz¹c okrzyk Kemoca chybi³em i warkn¹³em na niego niczym œnie¿ny kot ponieudanym skoku na zdobycz.Wkrótce spostrzeg³em, co siê zbli¿a³o.- Koñ -przynaj­mniej w mroku to coœ wygl¹da³o na konia - galopowa³ ciê¿ko.Tkwi³ nanim jeŸdziec, który wjecha³ pomiêdzy nas a raso.Potem oœlepi³ mnie wybuchbia³ego, pal¹cego œwiat³a.Wydawa³o siê, ¿e nieznajomy przywo³a³ b³yskawicê, bysmagaæ ni¹ jak biczem ziemiê wokó³ skradaj¹cych siê drapie¿ników.Bicz ów uderzy³ trzykrotnie, oœlepiaj¹c nas ca³kowicie.PóŸniej widzia³emniewyraŸnie, jak koñ i jeŸdziec pêdzili dalej, a¿ zniknêli wœród drzew, a zpora¿onej przez ow¹ dziwn¹ broñ ziemi unios³y siê smugi dymu.Nic wiêcej siênie poruszy³o.Bez s³owa Kemoc i ja wziêliœmy Kaththeê miêdzy siebie i pobiegliœmy - byle zdala od tego miejsca, od odkrytego terenu i rzêsistego deszczu.ZnaleŸliœmyschronienie pod drzewem i przykucnêliœmy obok siebie, jak gdybyœmy stanowilijedn¹ istotê.Us³ysza³em, jak Kaththea szepcze obok mojego ucha: ­To, to wywodzi³o siê z Mocy - z dobrej Mocy, nie z³ej.Nie odpowiedzia³o mijednak! - W jej oszo³omieniu kry³o siê poczucie krzywdy.-- Pós³uchajcie -uczepi³a siê nas obu.- Coœ sobie przypomnia³am.P³yn¹ca woda - je¿eliznajdziemy pewne miejsce poœród p³yn¹cej wody i po­b³ogos³awimy je, bêdziemybezpieczni.- Rasti przep³ynê³y rzekê - zaprotestowa³em.- To prawda, ale nie znaleŸliœmy siê jeszcze poœród p³yn¹cej wody napob³ogos³awionym miejscu.Musimy znaleŸæ takowe.Nie chcia³em wracaæ nad rzekê; o ile wiedzia³em, wiêk­szoœæ z³ych mocy, któredot¹d napotkaliœmy, wi¹za³a siê z tym ciekiem wodnym.Lepiej zrobimy, jeœlispróbujemy wêdrowaæ wzd³u¿ rzeki.- ChodŸcie! - Kaththea nak³ania³a nas do wyjœcia w szalej¹c¹ burzê.- Powiadamwam, ¿e mrok w po³¹czeniu z wiatrem i wod¹ uwolni³ inne stwory, musimy znaleŸæbezpieczne miejsce.Nie przekona³a mnie, ale wiedzia³em te¿, ¿e ¿aden mój argument nie wywrze naniej wra¿enia.A Kemoc nie zaprotestowa³.Szliœmy wiêc i deszcz smaga³ nas, jaktamten jeŸdziec smaga³ grunt, na którym teraz widnia³y wielkie czarne smugiwypalonej roœlinnoœci i ziemi.Uda³o mi siê przynajmniej nak³oniæ Kaththeê doskierowania siê w tê stronê, w której znikn¹³ tajemniczy wybawca.Las nie by³ ju¿ tak gêsty.Pomyœla³em, ¿e natrafiliœmy na jakiœ dawny szlak czydrogê, gdy¿ ³atwiej nam siê sz³o.Szlak ten zaprowadzi³ nas nad rzekê.Kaththeamia³a zapewne chwilê jasnowidzenia, gdy¿ na œrodku przybiera­j¹cej, ch³ostanejdeszczem rzeki znajdowa³a siê skalista wysepka.Z jednej jej strony stercza³stos naniesionych przez wodê drzew, a pagórek w œrodku tworzy³ naturaln¹ wie¿êstra¿nicz¹.- Lepiej chodŸmy tam, zanim poziom wody podniesie siê jeszcze bardziej -odezwa³ siê Kemoc.Nie by³em pewny, czy nam siê to uda, gdy¿ obci¹¿a³y nas baga¿e i broñ.Kaththeaoderwa³a siê i ju¿ sz³a w bród przez p³ycizny.Tkwi³a po pas w wodzie iwalczy³a z pr¹dem, kiedy do niej do³¹czyliœmy.Sprzyja³ nam fakt, ¿e weszliœmydo rzeki ponad w¹skim koñcem wyspy, gdy¿ pr¹d zniós³ nas w³aœnie w to miejsce,i wype³Ÿliœmy z wody niewiele bardziej przemoczeni ni¿ przedtem.Natura utworzy³a tu ³atw¹ do obrony stanicê z os³oniêt¹ ska³ami przestrzeni¹jako kwaterami i punktem obser­wacyjnym w górze.Krótki zwiad udowodni³ nam, ¿ewyszliœmy na brzeg w jedynym nadaj¹cym siê do tego miejscu.Wszêdzie indziejska³y nie dawa³y oparcia dla r¹k i nóg, lecz tworzy³y niewielkie klifystercz¹ce ponad spienion¹ wod¹.Gdyby raso nas zaatakowa³y, musielibyœ­mybroniæ tylko niewielkiego skrawka wyspy, wiêc pewnie nie mog³yby utworzyæz³owrogiego krêgu.- To jest wolne miejsce, nie skalane przez z³o ­powiedzia³a nam Kaththea.-Teraz je zapieczêtujê, ¿eby takim pozosta³o.- Z t³umoczka z zio³ami wyjê³a³odygê illbany, zmia¿d¿y³a j¹ w garœci, a potem podnios³a rêkê do ust naprzemian œpiewaj¹c i chuchaj¹c na to, co w niej trzyma³a.W koñcu powêdrowa³aopieraj¹c siê na kolanach i ³okciach i wcieraj¹c roœlinn¹ maŸ w skaln¹ drogê,na któr¹ wyszliœmy z wody.PóŸniej wróci³a do nas i opar³a siê bezsilnie okamieñ, jak po ca³ym dniu ciê¿kiej pracy.Nawa³nica oddali³a siê, ale woda w rzece nadal wrza³a wokó³ naszegoschronienia.Gwa³towna ulewa zmieni³a siê w m¿awkê, która z czasem usta³a.By³em poch³oniêty myœlami o jeŸdŸcu, który nas urato­wa³.Kaththea oœwiadczy³a,¿e nieznajomy pos³ugiwa³ siê w³aœciwie Moc¹, tyle ¿e nie w taki sam sposób jakona.Wprawdzie nie odpowiedzia³ na próbê porozumienia siê, ale nie musia³o tooznaczaæ wrogoœci.Ju¿ sam fakt, ¿e wyœwiadczy³ nam tak¹ przys³ugê, œwiadczy³ odobrej woli.Jak dot¹d nie napotkaliœmy nikogo innego spoœród rdzen­nychmieszkañców tej krainy.Chyba ¿e zaliczylibyœmy do nich potwora z kamiennejpu³apki i to, co zapewne kwaterowa³o w kamiennej stanicy nad rzek¹.Niewiele mog³em powiedzieæ o wygl¹dzie naszego wybaw­cy, gdy¿ widzia³em gotylko przelotnie w mroku i deszczu.Nie w¹tpi³em, ¿e w przybli¿eniu mia³ ludzk¹sylwetkê, ¿e by³ dobrym jeŸdŸcem i ¿e doskonale wiedzia³, jak rozgromiæ raso.Poza tym nic o nim nie wiedzia³em.Jednak¿e widok konia w tym kraju da³ mi do myœlenia.Odk¹d po raz pierwszydosiad³em kucyka, maj¹c zaledwie cztery lata, nigdy z w³asnej woli niepodró¿owa³em pieszo.Po tym, jak pozostawiliœmy torgiañczyki z tamtej stronygór, przeœladowa³o mnie poczucie jakiejœ straty [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl