[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej karty byy wiotkie jak bibuka, utkane z czystego srebra imalowane rcznie czerni i zotem.By to traktat filozoficzny, liczcy sobieco najmniej dziesi tysicy lat, który Spender znalaz w jednej z willimarsjaskiego miasta w dolinie.Teraz z najwysz niechci odoy go na bok.Przez chwil zastanawia si, po co to wszystko? Zostan tu, pogrony wlekturze, póki nie zjawi si i nie zastrzel mnie.Jego pierwsz reakcj na zabicie szeciu ludzi tego ranka by okres zupenegootpienia.Potem ogarny go mdoci, a wreszcie osobliwy spokój.Jednake onte min, bowiem widok kurzu, wzbijanego nogami polujcych na mczyzn,wzbudzi u Spendera now fal niechci.Pocign yk chodnej wody z wiszcej u pasa menaki.Nastpnie wsta,przecign si, ziewn i przez moment wsucha si w cudown ciszotaczajcej go doliny.Jake wspaniae ycie mogliby tu prowadzi - on ijeszcze kilku innych, których zna na Ziemi! Dokonaliby tu ywota w milczeniu ibeztrosce.Ruszy naprzód, w jednej doni trzymajc ksik, w drugiej gotowy do strzaupistolet.Wkrótce dotar do wskiego bystrego potoku, penego biaych kamyków igazów.Spender rozebra si i, brodzc w wodzie, umy si bez popiechu.Juubrany z powrotem podniós bro.Pierwsze strzay pady okoo trzeciej po poudniu.Do tego czasu Spender byju wysoko na wzgórzach.Szli za nim przez trzy mae osady.Nad miastami,rozrzucone niczym kamienie na trawie, stay pojedyncze wille, w których dawnerodziny odpoczyway na brzegach strumyka, wród zieleni, w wykadanym kaflamibasenie, w bibliotece i na dziedzicu, porodku którego pulsowaa fontanna.Spender pluska si przez pó godziny w jednym z basenów penym deszczowejwody, czekajc, a cigajcy zrównaj si z nim.Gdy opuszcza will, w powietrzu wisna kula.Jeden z kafli dwadziecia stópza nim eksplodowa.Spender pobieg naprzód, oszczdzajc siy.Skrci za rzdniewysokich skaek, zawróci i pierwszym strzaem powali jednego zecigajcych go ludzi, który martwy run na ziemi.Spender wiedzia, e jego przeladowcy utworz wkrótce sie, wielkie koo,okr go, po czym, zaciskajc ptl, dopadn go.Dziwne, e dotd nie uyligranatów.Kapitan Wilder móg ju dawno wyda taki rozkaz.Ale jestem nazbyt miy, by rozwali mnie na kawaki, pomyla Spender.Takprzynajmniej uwaa kapitan.Chce, eby moje ciao skazia tylko jednak dziura.Czy to nie dziwne? Pragnie, abym zgin czyst mierci, nic paskudnego.Czemu? Bo mnie rozumie.A poniewa rozumie, jest gotów ryzykowa ycieporzdnych ludzi, byle tylko zabili mnie czystym strzaem w gow.Znów zagrzechotay kule.Dziewi, dziesi.Kamienie wokó niego zaczypodskakiwa.Spender odpowiada miarowymi strzaami, czasem nawet nie odrywajcwzroku od trzymanej w rku srebrnej ksiki.Kapitan wybieg na soce, unoszc w doniach karabin.Spender pody za nimwzrokiem, cay czas trzymajc go na muszce.Nie wystrzeli jednak.Zamiast tegouniós bro i zdmuchn szczyt skaki, za któr ukrywa si Whitie.Odpowiedzia mu gniewny okrzyk.Nagle kapitan przystan.W rkach trzyma bia chusteczk.Powiedzia co doswych ludzi i odoywszy karabin, zacz wspina si po zboczu góry.Spenderlea przez chwil bez ruchu, po czym dwign si na nogi, nie opuszczajcbroni.Kapitan podszed bliej i usiad na ciepym gazie, przez chwil w ogóle niepatrzc na Spendera.Wreszcie sign do kieszeni kurtki.Palce Spendera zacisny si na kolbiepistoletu.- Papierosa? - zaproponowa kapitan.- Dziki! - Spender poczstowa si.- Ognia?- Mam wasny.Zacignli si w milczeniu.- Ciepo - zauway kapitan.- Owszem.- Wygodnie tu panu?-Tak.- Jak pan sdzi, ile czasu si pan utrzyma?- Dostatecznie dugo, by zabi jakich dwunastu ludzi.- Czemu nie wystrzela nas pan dzi rano, kiedy mia pan okazj? Wie pan chyba,e móg pan to zrobi?- Owszem.le si poczuem.Kiedy dostatecznie silnie czego pragniemy,zaczynamy si okamywa.Mówimy, e pozostali ludzie nie maj racji.Có,wkrótce po tym, gdy zaczem ich zabija, uwiadomiem sobie, e to zwykligupcy i nie powinienem by tego robi.Ale byo ju za póno.Nie mogemwówczas kontynuowa przerwanego zadania, tote wróciem tutaj, aby pooszukiwasi jeszcze troch, znów poczu gniew dostatecznie mocny, by dokoczy dzieo.- I co? Jest ju dostatecznie mocny?- Nie a tak bardzo.Wystarczajco.Kapitan przyglda si swemu papierosowi.- Czemu to pan zrobi?Spender delikatnie odoy bro na piasek.- Poniewa przekonaem si, e to, co mieli tu Marsjanie, wykraczao pozawszystko, o czym moemy marzy.Zatrzymali si tam, gdzie i my powinnimy tozrobi sto lat temu.Zwiedzaam ich domy, poznaem ów lud i z chci nazwabymich moimi przodkami.- Maj tu pikne miasto - kapitan skinieniem gowy wskaza jedno ze skupiskbudowli.- I nie tylko.Owszem, miasta s dobre.Marsjanie potrafili poczy sztuk zyciem, a ta umiejtno zawsze bya obca Amerykanom.Sztuka to co, cotrzymamy w pokoju syna na poddaszu, co, co przyjmuje si w maych dawkach coniedziela, czasem zmieszane z religi.Có, ci Marsjanie mieli sztuk, religii wszystko pozostae.- Uwaasz pan, e wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi?- Zao si o kady grosz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl