[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Głupcy w rodzaju naszego gospodarza bywają niebezpiecznymi ludźmi — oświadczył sentencjonalnie kapitan Giles.I zniżając głos ciągnął dalej pouczającym tonem: — Niebezpiecznymi właśnie z powodu swej głupoty.Bo proszę mi powiedzieć, czy człowiek o zdrowych zmysłach narażałby się na utratę ostatniej może posady, chroniącej go od śmierci głodowej, po to tylko, by usunąć z drogi drobną przeszkodę? No, tak czy nie?— Oczywiście — przyznałem opanowując wesołość, bo rozśmieszył mnie poważny, niemal tajemniczy ton, jakim kapitan Giles wygłaszał swoje sentencje.Można by myśleć, że dzieli się ze mną owocem jakichś zakazanych dociekań.— To musi być przy tym nienormalny osobnik — dodałem dla podtrzymania rozmowy.— Nikt na tym świecie nie jest zupełnie normalny — odparł spokojnie mój towarzysz.— Jak to? Nie dopuszcza pan żadnych wyjątków? — zapytałem po to tylko, by usłyszeć jego odpowiedź.Milczał przez chwilę, po czym zaskoczył mnie niespodzianą uwagą:— Cóż pan chce? Kent twierdzi, że i pan ma cokolwiek bzika.Wezbrała we mnie gorycz przeciwko dawnemu zwierzchnikowi.— Czy tak? Nie ma o tym żadnej wzmianki w świadectwie, które mi wystawił.Może przytaczał panu dowody mej anormalności?Poczciwiec zaczął uspokajać mnie, że to była tylko przyjacielska uwaga ze strony Kenta, który nie mógł pogodzić się z faktem mojej niespodzianej dymisji.— Ach, mojej dymisji… — mruknąłem z niechęcią i przyspieszyłem kroku.Giles dreptał obok mnie w głębokim mroku alei, dotrzymując mi towarzystwa tak sumiennie, jak by był strażnikiem eskortującym niebezpiecznego osobnika.Zasapał się przy tym, co powinno było mnie wzruszyć, ale byłem jeszcze tak wzburzony, że zmęczenie poczciwego kapitana sprawiło mi raczej złośliwą przyjemność.Dopiero po chwili udobruchałem się i rzekłem zwalniając kroku:— Widzi pan, trzeba mi było koniecznie jakiejś zmiany.Czułem potrzebę czegoś zupełnie nowego.Czy to rzeczywiście dowód bzika?Nie odpowiedział nic.Dochodziliśmy właśnie do wylotu alei.Na moście kanału zarysowała się w mroku jakaś postać zdająca się oczekiwać na coś lub na kogoś.Był to bosy malajski policjant przybrany w niebieski mundur.Srebrna opaska na jego okrągłej czapeczce połyskiwała blado w świetle ulicznej latarni.Wpatrywał się w nas z pewnym lękiem, a rozpoznawszy białych zawrócił z miejsca i pomaszerował w kierunku mola.Od wody dzieliła nas jeszcze kilkudziesięciometrowa przestrzeń.Dostrzegłem moich tragarzy siedzących w kucki na wybrzeżu, z drągiem na ramionach.Mój „ziemski dobytek”, zwisający z tego drąga, leżał pomiędzy tragarzami na ziemi.Na całym wybrzeżu, jak okiem sięgnąć, nie było żywej duszy prócz owego malajskiego policjanta, który oddał nam honory wojskowe.Okazało się, że gorliwy strażnik bezpieczeństwa przytrzymał moich ludzi, nie chcąc puścić ich na molo jako podejrzanych włóczęgów.Dopiero na moje skinienie cofnął skwapliwie swój zakaz, a potulni chłopcy podnieśli się jak na komendę i postękując pod ciężarem ładunku skierowali się ku kładce.Nadeszła teraz chwila pożegnania z kapitanem Gilesem.Stał przede mną w niepewnej postawie człowieka, który czuje, że spełnił już swoje posłannictwo.Pomyślałem, że wszystko, co mnie teraz spotka, jest jednak rzeczywiście jego dziełem.Podczas kiedy układałem w głowie dziękczynny frazes, on odezwał się pierwszy:— Prawdopodobnie natrafi tam pan na duże trudności.Roboty panu nie zabraknie.Zapytałem, na czym opiera to przypuszczenie.— Na długoletnim doświadczeniu i znajomości miejscowych stosunków — odparł kapitan Giles.— Statek zbyt długo przebywa poza swoim portem, z właścicielami nie można się porozumieć telegraficznie, a jedyny człowiek, który by mógł udzielić wyjaśnień, umarł, jak wiemy, i jest pogrzebion.Pan zaś jest poniekąd nowicjuszem — dodał tonem nie dopuszczającym repliki.— Pamiętam o tym dobrze i pragnąłbym bardzo, aby mi pan mógł udzielić choć cząstki swego doświadczenia — odrzekłem.— Ponieważ jednak w ciągu dziesięciu minut niczego się nie dowiem, więc wolę o nic nie pytać.Szalupa już czeka na mnie.Przyznam się panu, że nie będę miał spokoju, dopóki nie wyprowadzę mego statku na Ocean Indyjski.Zauważył mimochodem, iż od Bangkoku do Oceanu Indyjskiego jest opętany kawał drogi.Ta uwaga ukazała mi nagle, jak w błysku ślepej latarki, długi łańcuch wysp i skał podwodnych, odgradzających mój nieznany statek (nieznany, ale już mój!) od swobodnej żeglugi po wielkich, głębokich wodach.Nie czułem jednak obawy.Byłem już wtedy obeznany z Archipelagiem.Niezmierna cierpliwość i niezmierna ostrożność miały przeprowadzić mnie przez tę strefę poszarpanych wybrzeży, martwych wód i mdłego powietrza na pełny ocean, gdzie czekało nas kołysanie długich fal i szeroki podmuch stałych wiatrów, dających żeglarzowi poczucie pełniejszego, intensywniejszego życia.Droga miała być długa — długie są bowiem wszystkie drogi wiodące ku umiłowanemu celowi.Widziałem ją na mapie oczyma zawodowego żeglarza, widziałem wszystkie trudności, wszystkie komplikacje, a mimo to wydawała mi się prosta.Albo się jest marynarzem, albo się nim nie jest.Ja czułem się marynarzem w każdym calu.Jedynym morzem całkowicie mi nie znanym była Zatoka Syjamska.Zwierzyłem się z tym kapitanowi.Nie dlatego, abym się tym szczególniej przejmował, wody te należały ostatecznie do tej samej strefy, której duszę i charakter przejrzałem na wylot w ciągu ostatnich miesięcy żeglugi.— Zatoka Syjamska?… — syknął kapitan Giles — oj, to szczególniejsze bajorko…Wyraz „szczególniejsze” wydał mi się podejrzany, cała zaś odpowiedź brzmiała wymijająco, jak opinia przezornego człowieka, który nie chce się narazić na zarzut oszczerstwa.Nie prosiłem o wyjaśnienie, bo nie było rzeczywiście na to czasu.W ostatniej chwili kapitan Giles sam wystąpił z ostrzeżeniem:— Niech pan w każdym razie trzyma się wschodniego wybrzeża Zatoki.Zachodnia strona jest o tej porze roku niebezpieczna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl