[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tutaj! - krzykn¹³ Roñ.- Tutaj jestem! Tu jestem!Ju¿ naciera³, pewnym krokiem jak triumfator zmierza­j¹cy do ostatecznego iabsolutnego zwyciêstwa.Roñ zw¹tpi³ nagle w swoje si³y.Dlaczego olbrzym szed³tak pewnie, nie zwa¿aj¹c na broñ trzyman¹ przez cz³owieka?Czy¿by jej nie widzia³? Nie s³ysza³ ostrze¿enia?Chyba ¿e."O Bo¿e, Królu Niebios!.Chyba ¿e Coot siê myli³.A to by³ tylko kamieñ, bez­u¿yteczna, nic nieznacz¹ca bry³ka." Nagle czyjeœ rêce oplot³y szyjê Rona.Szaleniec.Cichy g³oswyplu³ mu w ucho jedno s³owo:- Skurwysyn!Roñ nie odrywa³ wzroku od zbli¿aj¹cego siê Trupiog³owego.- Tu jest! - zaskrzecza³ szaleniec.- Za³atw go.Zabij go.Tu jest!Uœcisk zel¿a³ i Roñ, rzuciwszy okiem w ty³, zauwa¿y³, ¿e Ivanhoe odci¹gaDeclana pod mury koœcio³a.Z rozbi­tych ust koœcielnego wydobywa³o siêskrzeczenie:- Tu jest.Tutaj!Roñ znów spojrza³ na Trupiog³owego.Bestia by³a tu¿ tu¿; nie zd¹¿y³by nawetunieœæ kamienia w geœcie samo­obrony.Ale olbrzym nie po niego tu przyszed³.Czu³ i s³ysza³ jedynie Declana.Ledwie olbrzymie ³apy przesunê­³y siê obokRona, siêgaj¹c po szaleñca, Ivanhoe rozpro­stowa³ palce.Sceny, która nast¹pi³apotem, nie sposób by³o ogl¹daæ.Roñ wola³ nawet nie wyobra¿aæ sobie, jak owerêce rozdzieraj¹ Declana na strzêpy; s³ysza³ jedynie be³kotliwe b³agania,przechodz¹ce w rozpaczliwy wrzask.Kiedy ju¿ odwa¿y³ siê obejrzeæ, to cozobaczy³ na ziemi i murze w niczym ju¿ nie przypomina³o cz³owieka.A Trupiog³owy szed³ teraz po niego, szed³ zrobiæ z nim to samo albo coœjeszcze gorszego.Wielki ³eb obróci³ siê, wbijaj¹c weñ wzrok i szerokorozdziawiaj¹c paszczê.Roñ dostrzeg³ teraz, ¿e ogieñ nie oszczêdzi³ olbrzyma.Bestia, upojona masakr¹, nazbyt by³a beztroska; ogieñ opali³ jej twarz i pierœ.Sierœæ mia³a zwêglon¹, grzywa za­mieni³a siê w szczecinê, a lewa rêkapoczernia³a i pokry³a siê b¹blami.Ga³ki oczne, liŸniête p³omieniem, p³ywa³yteraz poœród œluzu i ³ez.To dlatego potwór szed³ œladem g³osu Declana,omijaj¹c Rona - niewiele ju¿ widzia³.Ale jedno jeszcze musi zobaczyæ.Musi.- Tutaj.tutaj.- powiedzia³ Roñ.- Tu jestem.Trupiog³owy us³ysza³ go.Szuka³ go nie widz¹cymi oczyma, próbowa³ wytê¿yæwzrok.- Tutaj! Tu jestem!Trupiog³owy warkn¹³.Piek³a go poparzona twarz; pra­gn¹³ st¹d uciec, uciec wch³Ã³d gêstej brzeziny, sk¹panej w œwietle ksiê¿yca.Jak przez mg³ê zobaczy³ kamieñ, który ów homo sa­piens tuli³ do siebie, jakbypiastowa³ dziecko.Nie widzia³ go wyraŸnie, ale wiedzia³, z czym ma doczynienia.I ten widok sprawia³ mu ból.K³u³ go, a zarazem ³askota³.To oczywiœcie by³ jedynie symbol, oznaka mocy, nie moc sama w sobie, ale umys³potwora nie dorós³ do tak subtelnych rozró¿nieñ.Dla niego kamieñ by³ tym,czego najbardziej siê obawia³: krwawi¹c¹ kobiet¹, której roz­dziawiona szparapo¿era³a nasienie i wypluwa³a dzieci.Ta szpara, ta kobieta - to by³o ¿ycie,nie koñcz¹ca siê p³odnoœæ.I to go przera¿a³o.Trupiog³owy cofn¹³ siê; po jego nodze sp³ynê³a stru¿ka ka³u.Lêk, widoczny najego twarzy, doda³ Ronowi si³.Mê¿czyzna wykorzysta³ tê przewagê, napieraj¹c naustê­puj¹c¹ bestiê.Ledwie do niego dociera³o, ¿e Ivanhoe ob­stawi³ go swoimiludŸmi i ¿e gdzie tylko zdo³a³ siêgn¹æ k¹tem oka, czai³y siê uzbrojonepostacie, rw¹ce siê do tego, by po³o¿yæ trupem podpalacza.Si³y go jednak opuszcza³y.Kamieñ, niesiony wysoko nad g³ow¹, tak byTrupiog³owy widzia³ go wyraŸnie, z ka¿­d¹ chwil¹ wydawa³ mu siê ciê¿szy.- Ruszajcie - powiedzia³ cicho Roñ do otaczaj¹cych go mieszkañców Zeal.-Ruszajcie, bierzcie go.Bierzcie go.Jeszcze nie skoñczy³ mówiæ, a ju¿ zacieœnili kr¹g.Trupiog³owy raczej ich wyczu³, ni¿ zobaczy³; obola³e oczy utkwi³ w pos¹¿ku.Zêby wysunê³y siê z ukrycia, gotowe do odparcia ata­ku.Ze wszystkich stronosacza³ go ludzki odór.Paniczny lêk wzi¹³ górê nad uprzedzeniami i olbrzym, broni¹c siê przedkamieniem, natar³ na Rona.Atak zaskoczy³ cz³owieka.Szpony wbi³y siê w skórêna g³owie, twarz Rona zala³a siê krwi¹.Ale ju¿ zaci¹gniêto pêtlê.Ludzkie rêce - bia³e, s³abe ludzkie rêce - dosiêg³yTrupiog³owego.Piêœci t³uk³y w je­go krêgos³up, paznokcie dar³y skórê.Puœci³ Rona, gdy ktoœ dorwa³ siê z no¿em do jego nóg i przeci¹³ mu œciêgna.Bólsprawi³, ¿e olbrzym swym wy­ciem str¹ci³ niebo, a przynajmniej tak mu siêzdawa³o.W spalonych przez ogieñ oczach Trupiog³owego zawirowa³y gwiazdy,zwali³ siê na drogê s³ysz¹c, jak trzaskaj¹ krêgi.Ludzie nie zwlekaj¹cprzygnietli go swoim ciê¿arem.Z³a­ma³ komuœ palce, innemu zmia¿d¿y³ twarz, alenic ju¿ nie mog³o ich powstrzymaæ.Ich nienawiœæ liczy³a sobie wieki; mimo i¿ otym nie wiedzieli, tkwi³a w ich koœciach.Dopóki móg³, miota³ siê jeszcze, ale wiedzia³, ¿e nie uniknie œmierci.Tymrazem nie bêdzie wskrzeszenia, nie doczeka pod ziemi¹ chwili, ¿e zapomn¹ o nimich po­tomkowie.Na zawsze sczeŸnie, obróci siê w nicoœæ.Ta myœl uspokoi³a go nieco i na ile by³o to mo¿liwe, podniós³ wzrok ku miejscu,gdzie sta³ ów niedu¿y ojciec.Ich oczy spotka³y siê, jak wówczas na drodze,kiedy po­rywa³ ch³opca [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl