[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W każdym razie miał przynajmniej jakiś cel, prawda? Wielu chłopaków nie ma.Na przykład mój brat, Douglas.No, może jego celem jest czuć się lepiej.Ale co będzie robił, kiedy to osiągnie?Rob ma jakiś cel.Chce mieć własny warsztat naprawy motocykli.Dopóki nie zbierze dość pieniędzy, zamierza pracować w warsztacie wujka.Wiecie, kto nie ma żadnego celu? No, chyba ja.Żadnego celu.Poza wykiwaniem federalnych, żeby nie zorientowali się, że nadal mam te swoje zdolności.Och, i wydostaniem od ojca harleya, kiedy skończę osiemnaście lat.I zostaniem pewnego dnia panią Wilkins.Ale najpierw muszę znaleźć jakąś pracę.To znaczy, zanim wyjdę za mąż.A nie mam nawet pojęcia, co bym chciała robić.Nie można przecież zarabiać na życie, odnajdując zaginione dzieci.No, pewnie można, ale nie miałabym na to ochoty.Nie można brać pieniędzy za coś, co każdy przyzwoity człowiek powinien robić za darmo.Nie za często bywam w kościele, ale tyle to wiem.Więc – ponieważ sama właściwie nie mam celu – powie -działam sobie, że nie powinnam tak krytycznie oceniać Marka, Przechodził ciężki okres.I zostawił naprawdę solidny napiwek dla pani Wilkins.Kiedy wychodziliśmy, pomachała do nas i zawołała: – Bawcie się dobrze!Bawcie się dobrze.Serce we mnie zamarło.Nie chciałam się bawić.Nie z Markiem Leskowskim.Jedyną osobą, z którą chciałam się bawić, był Rob Wilkins.Pani syn Rob, zgadza się, pani Wilkins? To jedyna osoba, z którą chcę się bawić.Więc może pani być tak dobra i nie mówić mu, że widziała mnie pani dzisiaj wieczór z Markiem Leskowskim? Proszę.I na świętego Piotra, cokolwiek się stanie, proszę mu nie mówić o stoliku zakochanych.Na miłość boską, proszę nie wspominać o stoliku zakochanych.Tego, naturalnie, nie mogłam jej powiedzieć.Bo niby jak?Więc tylko pomachałam do niej, czując, jak ból przenika mnie na wskroś, i krzyknęłam:–Dziękuję!O Boże.Byłam skończona.Starałam się o tym nie myśleć.Starałam się być wesoła i rozszczebiotana jak Amber.Poważnie.Bez względu na to, jak wcześnie musiała wstać rano i jak paskudna była pogoda, Amber zawsze promieniała w klasie radością.Amber naprawdę lubiła szkołę.Należała do tych dziewczyn, które budząc się co rano, mówią do swojego odbicia w lustrze: „Dzień dobry, słońce".Tak mi się w każdym razie wydawało.No i proszę, na dobre jej to nie wyszło.Więc o tym też próbowałam nie myśleć, kiedy Mark prowadził mnie do samochodu.Starałam się myśleć o weselszych rzeczach.Problem polegał na tym, że nie bardzo miałam o czym myśleć.Zwłaszcza o czymś weselszym.–Pewnie powinnaś wracać do domu? – spytał Mark, otwierając przede mną drzwiczki.–Taak – powiedziałam.– Mam kłopoty.Z powodu tej historii z Karen Sue Hankey.–W porządku – powiedział Mark.– Ale może chciałabyś wstąpić na minutkę do Moose? Na shake'a albo coś takiego?Moose.Czekoladowy Moose.To taki barek z lodami naprzeciwko kina na Głównej, gdzie przychodzi tylko lepsze towarzystwo.Naprawdę.My z Ruth nie byłyśmy w Moose od czasów dzieciństwa, bo jak wkroczyłyśmy w okres dojrzewania, zdałyśmy sobie sprawę, że tylko „lepszym" ludziom ze szkoły wolno tam bywać.Jeśli nie byłeś sportowcem czy cheerleaderką i odważyłeś pokazać się w Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadżumionego.To wcale nie było takie złe, bo lody stamtąd nie dorównywały lodom z Trzydziestu Jeden Smaków, dalej na tej samej ulicy.A jednak, perspektywa pójścia tam w towarzystwie MarkaLeskowskiego… wydawała się jednocześnie niezwykła, odstręczająca i ekscytująca.–Z chęcią – powiedziałam obojętnie, tak jakby chłopcy zapraszali mnie do Moose na okrągło we wszystkie dni tygodnia.–Może być shake.Z początku w Moose było trochę pustawo.Tylko Mark i ja, i kilka panienek, które spojrzały na mnie krzywo, kiedy weszłam.Odprężyły się jednak na widok Marka Leskowskiego i nawet zaczęły się uśmiechać.Był też Todd Mintz ze swoją paczką.Mruknął do mnie „cześć" i przybił piątkę z Markiem.Wzięłam koktajl miętowo-czekoladowy.Mark raczył się czymś, co miało na wierzchu wiórki czekoladowe.Usiedliśmy przy stole, skąd widać było całą ulicę, aż do budynku sądu.Sądu oraz, nie da się ukryć, więzienia.Za więzieniem zachodziło mieniące się ciepłymi barwami słońce.Niesamowity widok.To był przepiękny zachód słońca ostatnich dni lata.Ale więzienie pozostało więzieniem.Więzieniem, do którego mógł trafić Mark – i podziwiać zachód słońca zza krat.Jemu chyba też to przyszło do głowy, bo oderwał wzrok od widoku za oknem i zaczął mnie wypytywać o szkołę.O szkołę, wyobrażacie sobie? Musiał być nieźle zdesperowany.Gdybym nie zorientowała się wcześniej, że nie mamy z Markiem nic wspólnego, teraz straciłabym wszelkie złudzenia.Na szczęście, kiedy opowiadałam z zapałem o zajęciach poświęconych ustrojowi administracyjnemu Stanów Zjednoczonych, przed barem zatrzymał się samochód, a ludzie, którzy się z niego wysypali, zaczęli głośno wołać Marka po imieniu.Tylko że, jak mi się wydawało, wcale nie wyrażali radości na jego widok.Byli okropnie zdenerwowani.–Och, Boże! – To była Tisha Murray z mojej klasy.Nadal miała na sobie strój z uroczystości żałobnej – należała do szkolnej drużyny cheerleaderek – ale pompony musiała widocznie zostawić w samochodzie.– Och, Boże, tak się cieszę, że cię znaleźliśmy – wyrzuciła z siebie.– Szukaliśmy wszędzie.Słuchaj, trzeba się śpieszyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl