[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Okazuje się z tego miejsca, że jest to urwisty żleb, który zaczyna się pod serakami bloku szczytowego i rozszerza się coraz bardziej ku dołowi, aż łączy się z kuluarem uciekającym spod naszych stóp.Siady trawersują zdecydowanie żleb w lewo, pną się kawałek prosto po przepaścistej ścianie i wreszcie kończą przy wielkim bloku.Co dalej — nie wiadomo.Po przejściu śnieżnego grzbietu Mahdi zaczyna dygotać z zimna i zdradzać ogromne zdenerwowanie.Chciałbym mieć skrzydła i wzbić się w powietrze, aby zobaczyć, gdzie ukryła się ta dwójka.Za pół godziny będzie już zupełnie ciemno, a my wciąż nie mamy pewności, w którym kierunku należy pójść.— Lino, Achille! Gdzie jesteście, odezwijcie się!Cisza.Może nie słyszą nas, zaszyci w namiocie, ale dlaczego nie wychodzą na zewnątrz, abyśmy mogli ich widzieć? Bylibyśmy wszyscy, i oni, i my, bardziej spokojni.Doszliśmy do punktu, gdzie zaczyna się trawers żlebem, i teraz zamiast pójść poziomo śladami towarzyszy, zwracamy się ukośnie ku wielkiemu blokowi.Stok staje się coraz bardziej stromy, niebezpieczny, w pewnych chwilach zdaje się, że serce z wysiłku wyskoczy z piersi.Nie możemy już nawet odpoczywać na śniegu, bo zatrzymalibyśmy się dopiero trzy tysiące metrów niżej.Te przeklęte aparaty.Druzgocą nas, nerki są jakby zmiażdżone, a biedne plecy nie wytrzymują już wysiłku.Przedtem mogłem zmniejszyć nieco ucisk zginając się głęboko do przodu.Ale teraz, na stromym stoku, musimy iść zakosami utrzymując z trudem równowagę.Ból w pewnych momentach jest tak ostry, iż trudno utrzymać się na nogach.Kurczowo chwytamy się wtedy mocno wbitego w śnieg czekana i nieludzko dysząc szukamy w tym choćby chwili ulgi.I pomyśleć, że to, co nam tak ciąży, mogłoby przynieść największą ulgę.Mamy na plecach czysty tlen, dziewiętnaście kilogramów cennego ładunku, który w mgnieniu oka mógłby nas przenieść dwa tysiące metrów niżej.Jak proste byłoby odkręcić jeden z trzech kurków.To nieważne, że nie mamy masek, powietrze szybko nasyciłoby się drogocennym gazem.Odnotowuję w myślach, na jak cienkiej nitce może zawisnąć los ekspedycji na K 2.Zmrok jest coraz gęstszy, coraz częściej i z coraz większym lękiem w sercu nawołujemy towarzyszy; wszystko bezskutecznie — nie odpowiadają.Nie możemy uwierzyć, że za blokiem nie znajdziemy namiotu, ale w takim razie dlaczego Lacedelli i Compagnoni nie odpowiadają? Jesteśmy już blisko, mniej więcej pięćdziesiąt metrów.— Achille! Lino! Dlaczego się nie odzywacie?! Stoimy w miejscu, bez tchu, po kolana w śniegu.Za kilka minut zmierzch ustąpi miejsca głębokiej nocy.Mahdi jak opętany zaczyna wyrzucać z siebie bez składne słowa, których sensu oczywiście nie rozumiem, ale i tak widzę, że jest niesamowicie zdenerwowany.Nie mogę dłużej wytrzymać tej męki.Jednym ruchem uwalniam się od ciężaru aparatu i mobilizując wszystkie siły czołgam się prosto do góry żlebem na wysokość nieco powyżej bloku.Zmordowany, przycupnięty na śniegu, przez mgłę przesłaniającą mi z wysiłku wzrok widzę, że za gładką skałką nie ma żadnego namiotu, na wpół zawiane wiatrem ślady prowadzą ukośnie w lewo, po stromej ścianie skalno-lodowej.Tracę na moment przytomność.Wszystko się jakby we mnie załamuje, nie jestem nawet zdolny myśleć.Gdy wstałem, upłynęło już dużo czasu.Jest zupełnie ciemno.Mahdi stoi obok, jego oczy połyskują w mroku.Nie potrafię opisać sytuacji.Czuję, że mam potwornie wyschnięte gardło i instynktownie — obojętny na zimno — podnoszę garść śniegu do ust.Oprzytomniałem wreszcie nieco, ściągam rękawiczki i zaczynam szukać po kieszeniach, aż znajduję latarkę, nie daje się jednak zapalić, może wyładowała się bateria, a może to z powodu zimna.Rzeczywiście, przypominam sobie, że przez cały czas trzymałem ją w zewnętrznej kieszeni, by mieć pod ręką, a teraz nie chce świecić.Nie mam już żadnej wątpliwości, nasi towarzysze znajdują się u stóp czerwonych skał.Ale dlaczego to zrobili?W jaki sposób damy teraz radę dojść po ciemku do nich po tej stromej ścianie? Będziemy musieli wrócić do obozu VIII.Ale jak jutro rano znajdą oni aparaty tlenowe?— Lino! Achille! Odezwijcie się! Powiedzcie, czy nas słyszycie?Zupełna cisza przerywana tylko co chwilę przejmującymi okrzykami Mahdiego.Przychodzi mi do głowy pewien pomysł i z trudem udaje mi się wyjaśnić to Mahdiemu.Chodzi mi o to, aby dostać się do namiotu, idąc prosto do góry żlebem, aż na wysokość muru czerwonych skał, a potem przetrawersować pod nim w lewo po długiej śnieżnej półce, która stąd wydaje się niezbyt stroma.Zaoszczędzilibyśmy sobie w ten sposób prawie sto pięćdziesiąt metrów wspinaczki po ciemku, po niezwykle niebezpiecznych płytach i płatach śniegu.Mahdi przyjmuje propozycję niemal obojętnie i zaczyna znowu wrzeszczeć.Złażę w dół, po aparaty tlenowe.Kiedy wracam do Mahdiego, on tymczasem podszedł jakieś dwadzieścia metrów w górę i teraz wymachuje wściekle czekanem, przeklinając cały świat.Nie widzę w ciemności wyrazu jego twarzy, ale musi być przerażający.Wstrząsa mną dreszcz zgrozy, gdy uświadamiam sobie, że rozpacz jego wykracza poza granice ludzkiego rozsądku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl