[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co się tyczy mej trzeźwości na morzu, została stwierdzona przez własnoręczne podpisy kilku godnych zaufania kapitanów dość znanych swego czasu.Zdaje mi się, że słyszę uprzejmy szept: „To się przecież samo przez się rozumie.” A tymczasem nie.To się wcale samo przez się nie rozumie.Dla tego wzniosłego akademickiego ciała, jakim, jest wydział marynarki przy Ministerstwie Handlu i Przemysłu, nic się „samo przez się nie rozumie”, gdy chodzi o wydawanie dyplomów.Według praw tego wydziału, zawartych w pierwszym statucie marynarki handlowej, słowo TRZEŹWY musi figurować w świadectwie, gdyż inaczej nie pomogą całe wory, tony, góry najbardziej entuzjastycznych pochwał.Drzwi egzaminacyjnego pokoju pozostaną zamknięte mimo łez i błagań.Największy fanatyk spośród zwolenników abstynencji nie mógłby być bardziej bezlitosny i nieubłagany niż wydział marynarki przy Ministerstwie Handlu i Przemysłu.Ponieważ w różnych czasach zetknąłem się z wszystkimi współczesnymi mi egzaminatorami londyńskiego portu, siła i ciągłość mej wstrzemięźliwości nie może być podana w wątpliwość.Trzej egzaminowali z praktyki morskiej i los zrządził, że dostawałem się w ręce każdego z nich w odpowiednich odstępach czasu podczas mej służby na morzu.Pierwszy, wysoki, szczupły, o bielusieńkiej głowie i wąsach, spokojnym, uprzejmym obejściu i dobrotliwym, inteligentnym wyrazie twarzy, najwidoczniej uprzedził się do mnie wskutek jakiegoś szczegółu w mej powierzchowności.Jego starcze, wychudłe ręce spoczywały, splecione luźno na skrzyżowanych kolanach, gdy zadał mi łagodnym głosem pierwsze elementarne pytanie, po czym ciągnął dalej i dalej… Trwało to godziny za godzinami.Gdybym był dziwnym mikrobem, mogącym wyrządzić śmiertelne szkody marynarce handlowej, to i wtedy nie poddano by mnie bardziej mikroskopijnemu badaniu.Z początku odpowiadałem raźno, uspokojony pozorną życzliwością egzaminatora, ale w końcu wydało mi się, że mózg zupełnie mi wyjałowią!.A spokojne pytania następowały jedne po drugich, narzucając mi wrażenie, że niezliczone wieki już upłynęły na samych kwestiach wstępnych.Potem strach mnie ogarnął.Nie bałem się, że się wsypię; ta możliwość nie przyszła mi nawet do głowy.Chodziło o rzecz niesamowitą i daleko bardziej poważną.„Ten zgrzybiały starzec — mówiłem do siebie z przerażeniem — tak bliski jest śmierci, że stracił widać wszelkie poczucie czasu.Zapatruje się na ten egzamin z punktu widzenia wieczności.Bardzo to pięknie dla niego.Dobiega już mety.Ale gdy ja wyjdę z tego pokoju, poczuję się obcy na świecie, pozbawiony przyjaciół, zapomniany nawet przez moją gospodynię — jeśli po tym nieskończenie długim przeżyciu będę w stanie przypomnieć sobie drogę do pensjonatu.” W tym jest daleko więcej prawdy, niżby się zdawało.Bardzo dziwaczne myśli przesuwały mi się przez głowę, gdy rozmyślałem nad odpowiedziami; myśli nie mające nic wspólnego z, praktyką morską ani w ogóle z czymkolwiek rozsądnym.Zdaje mi się naprawdę, że chwilami ogarniało mnie coś w rodzaju spokojnego szału.Wreszcie zapadła cisza, która także zdawała się trwać wieki, a tymczasem mój egzaminator, pochylony nad biurkiem, wypisywał z wolna świadectwo, wodząc bezszelestnie piórem po papierze.Bez słowa wyciągnął do mnie kartkę i skłonił poważnie białą głowę w odpowiedzi na mój pożegnamy ukłon…Wychodząc z pokoju byłem zwiotczały jak wyciśnięta cytryna, a odźwierny w swej szklanej klatce, gdzie się zatrzymałem, aby dać mu szylinga i wziąć kapelusz, rzekł:— No, myślałem, że pan już nigdy stamtąd nie wyjdzie.— Jak długo tam byłem? — zapytałem słabym głosem.Wyciągnął zegarek.— Trzymał pana prawie całe trzy godziny.To się chyba jeszcze nie zdarzyło żadnemu z panów.Dopiero gdy opuściłem ten gmach, skrzydła mi wyrosły u ramion.A ponieważ ludzkie zwierzę niechętne jest zmianom i lęka się nieznanego, powiedziałem sobie, że nie miałbym doprawdy nic przeciw temu, aby na przyszły raz ten sam człowiek mnie egzaminował.Ale gdy nadszedł czas próby, odźwierny wpuścił mnie do innego pokoju ze znajomymi mi już sprzętami, modelami statków i takielunku, tablicą do sygnałów na ścianie i wielkim, długim stołem pokrytym formularzami, zaopatrzonym u jednego końca w nagi maszt.Człowieka rezydującego w tym pokoju nie znałem z widzenia, choć znałem go z reputacji — po prostu straszliwej.Niski i krępy, o ile mogłem sądzić, odziany w starą, brunatną marynarkę, siedział oparty na łokciu, ocieniając ręką oczy, zwrócone profilem do krzesła, na którym miałem zasiąść po drugiej stronie stołu.Był nieruchomy, tajemniczy, odległy, zagadkowy; z jego pozy przebijał pewien smutek — jak ze statui Giuliane (zdaje mi się) de Medici — który zasłania ręką oczy na grobowcu dłuta Michała Anioła — choć oczywiście memu egzaminatorowi daleko było do piękności.Zaczął od tego, że usiłował mnie wyciągnąć na gadanie głupstw.Lecz uprzedzono mnie o owym szatańskim rysie i zaprzeczałem z wielką pewnością siebie.Po chwili tego zaniechał.Jak dotąd wszystko szło dobrze.Ale jego bezruch, gruby łokieć oparty o stół, urywany, zgnębiony głos, zakryta i odwrócona twarz — wszystko to wywierało na mnie coraz większe wrażenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl