[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W ostatnich czasach spędzała u zięcia po parę dni, łagodnie i ze spokojem wytaczając argumenty przeciw trosce i nieszczęściu.JeanPierre czuł, że nie argumenty, a fakty wydzierają mu z piersi przekonania, którymi nasiąkł w pułku.Rozmyślał nad nimi, chodząc po polu.Było ich troje! Troje! Wszystkie jednakie.Dlaczego? Nie każdego spotykały takie nieszczęścia, a ludziom, o których słyszał kiedykolwiek, nie wydarzyły się nigdy.Jedno — jeszcze by uszło.Ale troje? Wszystko troje.Na zawsze do niczego, tylko do karmienia, póki on żyje… A co się stanie z ziemią po jego śmierci? Trzeba o tym pomyśleć.Poświęci swoje przekonania.Pewnego dnia odezwał się do żony:— Zobaczymy, co twój Bóg dla nas zrobi.Zakup kilka mszy.Zuzanna uściskała męża.Stał wyprostowany, nie przygiął się, a potem obrócił się na pięcie i wyszedł.Później jednak, gdy czarna sutanna przestąpiła jego próg, nie zaprotestował, sam nawet poczęstował księdza jabłecznikiem.Potulnie wysłuchał przemowy, po szedł na mszę pomiędzy dwiema kobietami i spełnił na Wielkanoc to, co ksiądz nazywał „obowiązkiem religijnym”.Tego ranka miał uczucie człowieka, który sprzedał swoją duszę.Po południu pobił się straszliwie z dawnym przyjacielem i sąsiadem, który wspomniał, że księża górą i zjedzą teraz zjadacza księży.Wrócił do domu rozczochrany i pokrwawiony i natknąwszy się przypadkiem na dzieci (zwykle usuwano je z drogi) wymyślał i klął, tłukąc pięściami w stół.Zuzanna płakała.Pani Levaille siedziała niewzruszenie pogodna.Zapewniła córkę, że „to minie”, i, zabrawszy gruby parasol, pożegnała się pośpiesznie, aby dopilnować ładowania szkunera granitem z własnych łomów.Jakoś w rok później urodziła się dziewczynka.Dziewczynka.JeanPierre dowiedział się o tym na polu i tak poruszyła go ta wiadomość, że usiadł na murku granicznym i przesiedział tak do wieczora, zamiast pójść do domu, chociaż go wołano.Dziewczyna! Zdawało mu się że go ktoś oszukał.Po powrocie do domu pogodził się jednak częściowo z losem.Można ją będzie wydać za jakiego porządnego człowieka, nie za niedołęgę, lecz chłopca z głową i dobrymi garściami.No, a następny może będzie chłopak.Naturalnie ci będą normalni.Nowa ufność jego nie znała żadnych zwątpień.Zły urok prysnął.Do żony przemówił wesoło.Ona także była pełna nadziei.Trzech księży było na chrzcinach, a pani Levaille została chrzestną.Dziewczynka okazała się także idiotką.Wówczas na jarmarkach zaczęto widywać JeanPierre’a targującego się do upadłego, kłótliwie i chciwie, potem pijanego na umór i milczącego ponuro, a potem powracającego cwałem jak na wesele, ale z twarzą posępną jak na pogrzebie.Czasem nalegał, aby żona mu towarzyszyła.Wyjeżdżali wczesnym rankiem, trzęsąc się na wąskim siedzeniu nad bezradną świnią, która ze związanymi nogami kwiczała melancholijnie za każdym wstrząśnieniem.Rano droga odbywała się w milczeniu, ale wieczorem, wracając do domu, JeanPierre pijany mamrotał szkaradnie i wymyślał tej przeklętej babie, która nie umiała rodzić dzieci po ludzku.Zuzanna, utrzymując równowagę w trzęsącym wózku, udawała, że nie słyszy.Raz, kiedy przejeżdżali przez Ploumar, JeanPierre, powodowany niewytłumaczonym pijackim impulsem, ściągnął raptownie konia i stanął przed kościołem.Księżyc płynął wśród lekkich białych obłoków.Płyty grobowe połyskiwały blado w ruchomych cieniach, rzucanych przez drzewa cmentarne, nawet wioskowe psy spały.Tylko słowiki czuwały, rozsnuwając czas śpiewu ponad milczeniem grobów.JeanPierre grubiańsko zwrócił się do żony:— Jak ci się zdaje, co tam jest?Wskazał batem na wieżę, na której w świetle księżycowym ogromna tarcza zegara jaśniała wysoko, niby blada twarz bez oczu — i, wysiadając ostrożnie, przewrócił się od razu pod koła.Zerwał się i stopień po stopniu wspiął się do żelaznej bramy cmentarnej.Przyłożył twarz do sztachet i krzyknął bełkotliwie:— Hej, wy tam! Wyjdźcie no!— Jean! Wracaj! Wracaj! — błagała żona przyciszonym głosem.Nie zwracał na nią uwagi i zdawał się trwać w oczekiwaniu.Pieśni słowicze uderzały ze wszystkich stron o wysokie mury kościelne i odbite spływały pomiędzy kamienne krzyże i płaskie szare płyty z wyrytymi słowami nadziei i bólu.— Hej! Wychodźcie! — krzyknął JeanPierre głośno.Słowiki zamilkły.— Nikt nie wychodzi? — nie przestawał pytać JeanPierre.— Nie ma nikogo.Łgarstwo tych kruków.Nic innego.Nikogo nigdzie nie ma.Kpię sobie z tego.Allez! Hop!Wstrząsnął bramą z całej siły, a żelazne pręty zabrzęczały przeraźliwie, niby łańcuch wleczony po kamiennych stopniach.Jakiś pies w pobliżu szczeknął urywanie.JeanPierre wrócił potykając się i za trzecim zamachem znalazł się na wózku.Zuzanna siedziała bardzo spokojna i cicha.Przemówił do niej z surowością pijanego:— Widzisz, nikogo nie ma.Zakpili sobie ze mnie.Malheur! Ktoś mi za to zapłaci.Wyłoję batem pierwszego, którego zobaczę koło domu… po czarnym grzbiecie… Wyłoję.Nie chcę go u siebie… pomaga tylko ścierwnikom ograbiać biedny naród.Jestem mężczyzną… Zobaczymy, czy nie mogę mieć dzieci jak inni ludzie… poczekaj… Nie wszystkie będą… będą… zobaczymy…Spoza palców, którymi zakryła twarz, Zuzanna wybuchnęła okrzykiem:— Nie mów tak, Jean, nie mów tak, mój mężu! Palnął ją na odlew wierzchem ręki i zepchnął na dno wózka, gdzie skuliła się żałośnie, podrzucana za każdym szarpnięciem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl