[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mieli w niej Wymarzoną Mamę.Roark podejrzewał, że cieszył się jej specjalnymi względami, choć nie miał pojęcia dlaczego.Był równie ordynarny i niegrzeczny jak inni.Na imprezie na pierwszym roku upił się do nieprzytomności, zasnął pod pianinem w salonie na parterze i obudził się, niemal uduszony wymiotami śmierdzącymi Jackiem Danielsem.Pani Thompson nadeszła w długiej flanelowej koszuli nocnej i bamboszach, pogłaskała go po ramieniu i spytała, jak się czuje– Świetnie – wybełkotał, choć nie była to prawda.Z godnością i skromnością zakonnicy wzięła koc, którym ktoś przykrył nadmuchiwaną lalkę, anatomiczną obscenę i maskotkę bractwa, i narzuciła go na Roarka, skostniałego z zimna chorego jak pies i śmierdzącego pod niebo.Od tamtej nocy traktowała go ze szczególną czułością.Może dlatego, że wytrzeźwiawszy, podziękował jej za dobroć i przeprosił, że ją obudził.Albo dlatego, że wyczyścił na własny koszt dywan spod pianina.Nikt inny tego nie zauważył – ani zabrudzenia, ani odczyszczenia.Nikt z wyjątkiem pani Thompson.Być może te ustępstwa na rzecz przyzwoitości przekonały ją, że jest dla niego jakaś nadzieja, że przynajmniej on wyniósł z domu pewne zasady.– Wstałeś wcześniej niż zwykle, co? – odezwała się, stawiając kolo niego pączka z galaretką na papierowym talerzyku.Zwykle nie podawała chłopcom posiłków.Obsługiwali się sami w jadalni, wybierając z kotłów to, na co mieli ochotę, a co ponury kucharz ładował im na talerze z taką samą niechęcią, jakby napełniał koryto.– Mam dziś spotkanie z promotorem – wyjaśnił.Ze względu na nią nie oblizał palców, lecz wytarł je serwetką.Wskazała na maszynopis.– To ta książka, którą masz przedstawić na koniec studiów?– Zgadza się.Na razie tyle, ile zdążyłem napisać.– Na pewno będzie bardzo dobra.– Dziękuję, Mamo.Mam nadzieję.Życzyła mu powodzenia i podeszła do drugiego chłopca, który właśnie ociężale przyczłapał do stołu.Był najprzystojniejszym facetem w domu, dziewczyny leciały do niego jak ćmy do ognia.Bracia mieli wielką ochotę znienawidzić go za to niezasłużone szczęście, ale był zbył sympatyczny, żeby im się to udało.Zamiast wykorzystywać swoją urodę, starał się ją zatuszować.zwykle jakby się jej wstydził.Podniósł kształtną głowę o podbródku przedzielonym subtelnym rowkiem, skinął nią Roarkowi.– Co jest, Szekspir?– Co jest, RB?Wszyscy mieszkańcy domu mieli swoje ksywki, a oficjalnym powitaniem było „co jest?”, na co nie należało odpowiadać.Tego wymagał fason.Roark – co akceptowali wszyscy z wyjątkiem Todda – był nadany Szekspirem.Bracia wiedzieli, że lubi pisać, a William Szekspir był jedynym pisarzem, którego potrafiliby wymienić, gdyby ktoś przystawił im pistolet do głowy.Nigdy nie usiłował im tłumaczyć, że Szekspir pisał sztuki białym wierszem, podczas gdy on parał się prozą.Niektóre zagadnienia były po prostu zbył złożone, by bracia mogli je pojąć, zwłaszcza ci, którzy poproszeni na wykładach języka angielskiego, by rozpoznali wieszcza na podstawie portretu, odpowiedzieli: „Co, mam znać na pamięć wszystkich prezydentów?”.Przydomek mile łechtał próżność Roarka, ale tego ranka wydawał mu się rozpaczliwie nieadekwatny.Zerknął na zegarek; miał kwadrans na dotarcie do gabinetu Hadleya.To więcej niż dość.Dopił kawę do końca, wsadził maszynopis w zniszczone okładki, okładki schował do plecaka i wyszedł z jadalni.Dopiero na zewnątrz spostrzegł, że przez noc pogoda zmieniła się drastycznie.Lodowaty wiatr sprawił, że temperatura spadla do zera, nie na tyle, by skuć lodem staw w środku miasteczka akademickiego, ale tak, że pożałował, iż nie włożył cieplejszej kurtki.Budynek Katedry Literatury był, jak większość w miasteczku, utrzymany w stylu georgiańskim.Starszy i bardziej okazały niż nowsze budowle, miał szeroki biały portyk z sześcioma białymi kolumnami.Starą ceglaną ścianę północną całkowicie porastał bluszcz, który za parę dni miał zmienić kolor z zielonego na rudy.Ledwie budynek pojawił się na horyzoncie, Roark przyspieszył kroku, bardziej dla rozgrzewki niż z obawy przed spóźnieniem.Mimo konserwatywnego wychowania i regularnego chodzenia do kościoła co niedziela natura, istnienie i istota Najwyższego były mu całkowicie obojętne.Nie miał pojęcia, czy istota obdarzona boską wszechwiedzą jest zainteresowana codziennymi potyczkami Roarka Slade'a.Ale dziś nie mógł odrzucać żadnego dostępnego wsparcia, więc zbliżając się do białego portyku, zaczął pospiesznie odmawiać naprędce skleconą modlitwę.W nozdrza uderzył go swąd starych pieców.Najwyraźniej dziś kotłownia pracowała pełną parą, ponieważ w budynku panowała nieznośna duchota.Roark zdjął plecak i kurtkę, wbiegano po schodach na pierwsze piętro.Pod salą spotkał kilku innych studentów, którzy także chodzili na konsultacje u profesora.Jeden, chudy jak patyk hipis z długimi włosami i w różowych lenonkach, podszedł do niego rozkołysanym krokiem.– Sie ma, Slade.Tylko dziewczyny mówiły mu po imieniu.Wyjąwszy Todda na terenie uniwersytetu nie było chyba ani jednego chłopca, który by je znał.– Pójdziemy na kawę? Zbieramy się przed egzaminami.O dziesiątej.– Nie wiem, czy zdążę.Idę do Hadleya.– Teraz?– Zaraz.– Oż, kurwa, ale masz.Powodzenia.– Dzięki.Na razie.– Na razie.Ruszył dalej.Nie trzeba było jeść tego pączka.Leżał mu w żołądku jak kula do kręgli.Po kawie czuł w ustach kwaśny smak; zwymyślał się od idiotów za to, że zapomniał miętowej pastylki.Pod salą numer 207 przystanął, żeby wziąć głęboki oddech.Drzwi były lekko uchylone.Wytarł mokrą dłoń o nogawkę spodni i zapukał lekko.– Proszę.Profesor Hadley siedział za biurkiem.Nogi w butach z brązowego zamszu opierał na otwartej górnej szufladzie.Na kolanach miał stertę tekstów, inne zajmowały wszystkie wolne powierzchnie w sali.Niezliczone drzewa poświęciły życie, by zapełnić gabinet Hadleya.Biorąc pod uwagę ilość papieru przypadającą na każdy centymetr kwadratowy, prawdopodobnie był on najpoważniejszym na świecie rynkiem zbytu papieru.– Dzień dobry, panie profesorze.– Witam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl