[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Coś nie tak?- Nic - wykrztusza Kanya.- Nic takiego.Zdjęcie jej samej, pijącej z Akkaratem na jego imprezowej łodzi.Długi obiektyw, kiepski obraz, ale to ewidentnie ona.Jaidee wiedział.Wpatruje się w zdjęcie przez dłuższy czas, zmuszając się do oddychania.Patrzy na zdjęcie.Medytuje nad kammą i obowiązkiem, a synowie Jaideego patrzą na nią poważnie.Medytuje nad swoim przełożonym, który nigdy nie wspomniał o tym zdjęciu.Medytuje nad tym, co może wiedzieć człowiek o pozycji Jaideego, czego nie ujawnia, ile mogą go kosztować takie tajemnice.Przypatruje się z namysłem zdjęciu.Wreszcie wkłada je do kieszeni.Resztę pakuje z powrotem do koperty.- To jakaś wskazówka?Kanya kiwa poważnie głową.Chłopcy też potakują.Nie zadają więcej pytań.Grzeczne chłopaki.Starannie przepatruje resztę pokoju, szukając innych dowodów, które mogła przegapić, lecz nic nie znajduje.W końcu pochyla się, by wziąć pudło ze sprzętem i papierami.Jest ciężkie, ale nie ciąży jej aż tak bardzo, jak fotografia tkwiąca teraz w kieszeni na piersi, jak zwinięta w kłębek kobra.Na dworze, na świeżym powietrzu, zmusza się do głębokiego oddechu.Nos ma pełen odoru wstydu.Nie potrafi obejrzeć się na stojących w drzwiach chłopców.Sieroty, które płacą za niezłomną waleczność ojca.Cierpią, bo ojciec trafił na godnego siebie przeciwnika.Zamiast wywracać wózki z makaronami i przetrząsać nocne targowiska, wybrał sobie prawdziwego wroga, nieubłaganego i nieustępliwego.Kanya zamyka oczy.Próbowałam ci powiedzieć.Nie trzeba było tam iść.Próbowałam.Przypina skrzynkę z rzeczami do bagażnika roweru i pedałuje przez teren Ministerstwa.Docierając do głównego biurowca, już dochodzi do siebie.Generał Pracha stoi w cieniu bananowca i pali papierosa Golden Leaf.Jest zaskoczona, że potrafi spojrzeć mu w oczy.Podchodzi, składa dłonie w wai.Generał kiwa głową w odpowiedzi na powitanie.- Masz jego rzeczy?Kanya również kiwa głową.- I widziałaś się z jego synami.Znów skinięcie głowy.Marszczy brwi.- Nasrali nam na próg.Zostawili na progu jego ciało.To nie powinno być możliwe, a jednak rzucili nam rękawicę na naszym terenie, w naszym Ministerstwie.- Zadeptuje papierosa.- Teraz ty będziesz dowodzić, Kanya.Oddaję ci ludzi Jaideego.Pani kapitan: niech się poleje krew Handlu.Musimy odzyskać twarz.XXIEmiko patrzy na północ, stojąc nad przepaścią na szczycie walącego się wieżowca.Robi tak codziennie, odkąd Raleigh potwierdził, że kraina nakręcańców istnieje.A nawet odkąd Anderson-sama zasugerował, że coś takiego jest możliwe.Nie umie się powstrzymać.Nawet leżąc w ramionach Andersona-samy, nawet gdy czasami zabiera ją na dłużej, płacąc za nią z góry za kilka dni, nie potrafi nie marzyć o tym miejscu, gdzie nie ma panów.Północ.Oddycha głęboko, chłonąc zapachy morza, palonego nawozu i kwiatów pnących storczyków.Daleko w dole szeroka delta rzeki Chao Phraya chlupoce o wały i tamy Bangkoku.Za nią, Thonburi radzi sobie z wodą jak może, na bambusowych tratwach i w domach na palach.Z wody sterczą prangi Świątyni Świtu, otoczone gruzami zatopionego miasta.Północ.Z dołu dobiegają krzyki, wyrywając ją z rozmarzenia.Przetłumaczenie tych odgłosów zajmuje jej mózgowi chwilę: przełącza się z japońskiego na tajski i hałasy stają się słowami.A słowa krzykami.- Cicho!- Mai ao! Nie! Nie nienienie!- Na ziemię! Map lohng dieow nee! Twarzą w dół!- Proszę proszę proszę!- Na ziemię!Przechyla głowę, nasłuchuje głośnej wymiany zdań.Ma dobry słuch, to coś, czym obdarzyli ją naukowcy, dając to oprócz gładkiej skóry i psiego posłuszeństwa.Słucha.Kolejne wrzaski.Tupot stóp.Cierpnie jej skóra na karku.Nie ma na sobie nic, poza skąpymi majtkami i sznurkowym stanikiem.Reszta ubrania jest na dole, czeka, aż przebierze się w cywilne ciuchy.Dobiegają następne krzyki.Ktoś wyje z bólu.Pierwotnego, zwierzęcego bólu.Białe koszule.Nalot.Czuje przypływ adrenaliny.Musi zejść z dachu, zanim przyjdą.Odwraca się i biegnie do schodów, ale na klatce staje jak wryta.Na dole rozbrzmiewa tupot nóg.- Pluton trzy.Czysto!- Skrzydło! Czysto?- Zabezpieczone!Zatrzaskuje drzwi i przyciska się do nich plecami.Jest w pułapce.Już ich pełno na klatce schodowej.Miota się po dachu, szukając innej drogi ucieczki.- Sprawdzić dach!Puszcza się sprintem na skraj dachu.Dziesięć metrów poniżej z wieżowca wystaje najwyższy balkon.W czasach, kiedy były tu luksusowe apartamenty, należał do tego na ostatnim piętrze.Czując zawroty głowy, wpatruje się w maleńki balkonik.Pod nim nie ma już nic, przepaść aż po ulicę i wypełniających ją ludzi, którzy wyglądają jak czarne przędziorki.Poryw wiatru spycha ją ku krawędzi.Chwieje się, ledwo łapie równowagę.Jakby duchy powietrza chciały ją zabić.Gapi się w dół na balkonik.Nie.To niemożliwe.Odwraca się i biegnie z powrotem do drzwi, rozglądając się za czymś, żeby je podeprzeć.Dach zaścielają odłamki cegieł i dachówek oraz rozwieszone na sznurach pranie, ale nic.dostrzega kawałek kija od miotły.Pędzi po niego, klinuje nim ramę drzwi.Zawiasy są tak przerdzewiałe, że wyginają się nawet przy takim nacisku.Opiera kij jeszcze mocniej, krzywiąc się.Drewno WeatherAll miotły będzie bardziej wytrzymałe niż ta blacha.Miota się, szukając następnego rozwiązania.Już gotuje się od biegania tam i z powrotem jak szczur w pułapce.Słońce to wielka czerwona, tonąca za horyzontem kula.Rzuca długie cienie na popękaną powierzchnię dachu.Emiko w panice kręci się w kółko.Jej wzrok pada na pranie na sznurach.Może po nich dałoby się opuścić? Podbiega, próbuje uwolnić jeden z końców, ale jest mocny i dobrze zawiązany.Nie chce puścić.Szarpie jeszcze raz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl