[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już nie jest nieśmiały.Opowiada ciekawie.Niektórych rzeczy nie dopowiadamy, bo dopowiedzenia są czasami zbędne, jak szminka w szpitalu onkologicznym.Albo i różaniec.Najgorsze jest to, że zapomniałem jego imienia.Pamiętałem je jeszcze piętnaście minut temu.Teraz to jednak dla mnie piękna antyczna przeszłość.Alkohol upolował pomylony czas.Opowiadał mi trochę historii ze swojego krótkiego życia.W pierwszym momencie starałem się poczuć w jego skórze.Dość szybko jednak poniosło mnie rzeką wspomnień do moich czasów studenckich i tych krótko po studiach bo zdałem sobie sprawę, że to zupełnie niemożliwe.Tak jak niemożliwe jest poczucie się prawdziwym facetem przez lesbę, pierdolącą drugą szparę za pomocą imitacji Fiuta, przytwierdzoną do jej szynek skórzanymi paskami.Głupia nie wie, że w takich momentach wszystkie ośrodki czucia faceta zostają przerzucone desantem w miejsce, gdzie ona ma jego gumowy ekwiwalent.O wiele ciekawszy był nasz performance filozoficznych abstrakcji.Dyskursem tym wpisywaliśmy się oczywiście w nieskończony ciąg podobnych, nigdy niedocierających do puenty słowotoków, ale zawsze to bardziej interesujące, utytłać się w quazi-problemacie, sugerując quazi-intelektualną gierkę.Dialog i tak nie jest możliwy, więc dobrze jest, gdy możemy chociaż konstruować przemyślne pułapki, aby schwytać siebie nawzajem i wytknąć sprzeczność, logiczną nieudolność.Remis.Piliśmy długo.Zrobiło się ciemno.Na niebie było tyle niedopałków gwiazd, ile petów w naszej popielniczce.Dużo.Siedzieliśmy nadal w ogródku, na zewnątrz.Przyjemny chłód muskał nasze pijane ciała.Obok nas przechodziła jakaś niewielka grupa protestującej przeciwko czemuś młodzieży.Klaskali w dłonie, by było ich więcej.Bez sensu!Nie zorientowaliśmy się nawet, kiedy minęły cztery sześćdziesięciominutowe pory roku.W końcu żegnamy się.Wymieniamy numery telefonów.Zapisujemy je na kartkach, które jeszcze dzisiaj zgubimy.Na pamiątkę spotkania tworzymy w katalogach naszych mózgów nowe foldery.Będą się nazywać: „miło było poznać".Zostałem sam i nie miałem pojęcia, czy rzeczywiście chcę wracać do domu.Rozszczekało się stado moich różnorasowych myśli.Skundlone stado! Oswojenie się z nimi jest dla mnie chyba nie do osiągnięcia.Największy siłacz świata nie połamie w swych dłoniach powietrza.Atakują mnie zatem ciągle.Ujadają, na podobieństwo psów sąsiadów.Jestem dla nich jakby znajomym obcym.Nie chcą się jednak zaprzyjaźnić.Nawet gdy wyciągam w ich stronę rękę z kieliszkiem, nie chcą się ze mną napić.Nie chcą nawet chcieć.Wypiąłbym się chętnie na ten rój, ale to niemożliwe.Ich satelity namierzyłyby mnie, zanim zdążyłbym wziąć pierwszy wdech wolnego od nich powietrza.Z biegiem lat dowiaduję się.co oznacza pozostanie nieokiełznanym.Niemoc z drugiej strony.A zatem myśli stłoczone, niczym barki w przyciasnym rzecznym porcie.– Chodźmy spać, nie róbmy już nic więcej.Już wystarczy! – namawiam je.Odpowiadają, żebym poczekał, aż one wytrą ręce z brudów, które zostawiłem tu i ówdzie.– Tłumaczę wam! Nie warto się myć! Znowu was pobrudzę! Zaakceptujcie to, czego nie pokonacie! Człowiek zaakceptował przecież własne, wrodzone lenistwo, wymyślając nieskończoną ilość wynalazków, nazywanych „zrobię to za ciebie", właśnie w czasie, kiedy to lenistwo mu doskwierało.Wynalazki też brudne, a jednak zaakceptowane.Nie słuchały.Szedłem jakoś niemrawo.Wiatr głaskał liście drzew, które więcej wiedziały o smaku betonu, asfaltu i psich szczyn niż o wilgoci leśnego mchu czy wiosennej kroplówce burzy.Ot, wielkomiejskie dekoracje, oswojone przez dekoratorów przestrzeni i stroicieli instrumentów urbanistycznej filharmonii.Dotarło do mnie, że wynajęte dłonie pracują w wielu punktach miasta, nawet o tej porze.Jedne głaskały po głowach pobite, wygłodniałe, przestraszone kilkuletnie dzieci, budzące się z powodu nocnych koszmarów w nie – doinwestowanych przytuliskach, inne pisały jakieś prace, referaty, rozprawy, służące dodawaniu sobie do imienia i nazwiska paranaukowych tytułów, a jeszcze inne dawały ostatnie namaszczenie tym, którzy już nie mogli.Były też i takie, które waliły konia niedojebanym ojcom drobnomieszczańskich rodzin, drobnym złodziejaszkom, drobnym biznesmenom w delegacjach.Wynajęte dłonie nadają się do wszystkiego.Chciałbym je wszystkie poobcinać! Dłonią wynajętą!Byłem już wyczerpany, niczym motyw wrażliwego mordercy we współczesnej kinematografii.Pragnąłem znaleźć się w domu, dopić ostatniego drinka i pogrążyć się w otchłani próżnego snu, wypełnionego jedynie pochrapywaniem mojej pijanej mordy.Z drugiej strony, coś mnie jednak nosiło.Viva Ainba zaczynała swoją przygrywkę.Viva Amba napierała.Zacząłem się zastanawiać, czy nie pójść do jeszcze jednej knajpy.Jest piątek, więc samotne kobiety pachną dziś intensywniej niż zwykle.Dopadła je weekendowa ruja, a nic nie pachnie lepiej niż chcica niedorżniętej samicy.Poznałbym jedną z nich i uprawiając z nią moją ulubioną gimnastykę, ukatrupiłbym rozłażące się robaki refleksji.Jej ciało mogłoby być inkrustowane piegami, niczym wypracowanie dyslektyka błędami ortograficznymi.Nie przeszkadzałoby mi to, bo ani to jej, ani to jego wina.Ot, Zarządzenie Losu nr 1451.tom I, Defekty usprawiedliwione wraz z komentarzami, wydanie: popularne.Nie wczytywałbym się w to za bardzo, gdyż nudzi mnie to, jak przepisy kucharskie nudzą szefa kuchni w ekskluzywnej restauracji [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl