[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedyś było znacznie gorzej.Samochód był sprawny, ale.W okresie stanu wojennego, w listopadzie 1982 roku, pojechaliśmy do Gdańska, do dentysty.Nie asystowałem Kapitanowi w gabinecie, czuł się tego dnia dość dobrze.Siedziałam zatem w samochodzie i czekałam, kiedy Kapitan wróci.Z nudów wyciągnęłam swoje dokumenty, instrukcję samochodową, dowód rejestracyjny.Naraz, jak grom z jasnego nieba, poraził mnie zapis odczytany w dowodzie rejestracyjnym.Mój samochód nie miał już ważnej rejestracji.Nie wiem, dlaczego ciągle myślałam, że termin upływa z końcem roku, podczas gdy faktycznie już ponad miesiąc temu należało zgłosić się do przeglądu technicznego.Szybko jednak uspokoiłam się - skoro jeżdżę spokojnie bez ważnej rejestracji od 15 października, to cóż za problem wrócić w ciągu dwudziestu minut z Gdańska do Gdyni?Kapitan zjawił się zadowolony, że już „po wszystkim” i nawet miał ochotę jechać do domu okrężną drogą, tj.przez obwodnicę.Na szczęście sam zrezygnował z tej myśli, gdy przypomniał sobie, jakie to teraz są kłopoty z nabyciem benzyny.Wracaliśmy prosto na Kamienną Górę.Prowadziłam samochód trochę napięta, ale Kapitan tego nie zauważył, zajęty opowiadaniem swoich wrażeń z nielubianej wizyty.Raptem niebieskoszaro zrobiło się przed moimi oczami.We Wrzeszczu na alei Zwycięstwa liczny patrol ZOMO.To jeszcze nie powód do zdenerwowania, tyle samochodów jedzie tą samą trasą.Mój „maluch” jest przecież taki niepozorny.A jednak.Jechałam z lewej strony trójpasmowej jezdni.Właśnie tutaj stało kilku „zomowców”, kierujących wybrane samochody do kontroli, jaka była przeprowadzana przez innych milicjantów po prawej stronie jezdni, kilkadziesiąt metrów dalej w kierunku Gdyni.Z dużej grupy samochodów, jadących jednocześnie ze mną, wybrano właśnie mnie.Nie wierząc samej sobie, gestami porozumiałam się z milicjantem dokonującym tego wyboru, czy rzeczywiście o mnie chodzi.Odpowiedź, również na migi, nie pozostawiała cienia wątpliwości.Gdybym nie znała zapisu w dowodzie rejestracyjnym, podjechałabym jak owieczka na rzeź.Gdyby to była milicja trójmiejska, mogłabym liczyć, że znają Kapitana i po udzieleniu „napomnienia” puszczą wolno, jak to już miało czasami miejsce przy innych moich wykroczeniach drogowych.Ale ZOMO? Wokół milicjantów dokonujących kontroli panował pewien rozgardiasz.Kilka samochodów stało, inne musiały je wymijać.Skręciłam w prawo, jak pokazał mi mój milicjant-wyborca, ale gdy tylko znalazłam się na pasie środkowym, podjęłam decyzję: jadę naprzód!Kapitan nie zorientował się w sytuacji.To już dużo.Jadę spokojnie, by zarówno Kapitan, jak i żaden z milicjantów nie zauważył jakiejś nerwowości w moim działaniu, i nasłuchuję, czy nie wyje syrena w pościgu za mną.Jak na złość, czerwone światła przy Operze.Patrzę w lusterko wsteczne.Nic się nie dzieje.Chyba się udało.W ułamku sekundy wyobrażam sobie, jak wyglądałaby scena pościgu za mną, z Kapitanem siedzącym w samochodzie i nie zdającym sobie sprawy z niczego.Jestem cała mokra.W Oliwie, gdy już byłam pewna, że nikt mnie nie ściga, Kapitan raptem zapytał:- Czego właściwie chciał od ciebie ten milicjant?- Kazał mi zjechać na prawy pas jezdni - nie skłamałam, ale nie dopowiedziałam do końca.Cały następny dzień spędziłam w stacji obsługi, mając dużo czasu na przemyślenie, czy Kapitan rzeczywiście nie wiedział, o co chodzi.Najczęściej i najbliżej wyjeżdżaliśmy do źródła „Święta Studnia” we Wrzeszczu po „wodę życia”.Kapitan nie pił wody wodociągowej.Dwa-trzy razy w miesiącu jechaliśmy przeto po wodę źródlaną i przywoziliśmy pewien zapas do domu Kapitana.Kawa robiona na tej wodzie miała cudowny smak.Były także wyjazdy do „Bajki” za Żukowem i do sopockich lasów.Ale zdarzały się wspaniałe eskapady, takie jak ta do Wirt w lipcu 1984 roku.Samochód w drodze sprawował się dobrze.W Orłowie tylko wstąpiliśmy po panią Miłe Wiśniowską i jej wnuczkę.Pani Miła pływała z Kapitanem na „Piłsudskim”.By zwiedzić świat, została stewardesą.Była siostrą kolegi Kapitana ze Szkoły Morskiej w Tczewie, kapitana Eustachego Wiśniewskiego.Całą trasę Kapitan przebył w doskonałym humorze i zabawiał nas opowiadaniami.Cudowna, lipcowa pogoda przypominała Kapitanowi jego wyjazdy na nieliczne urlopy.Większość wakacji spędzał w szpitalach.Gdy jednak udało mu się być zdrowym i nie pracować, najchętniej wolny czas spędzał na Suwalszczyźnie (wiadomo, krajobraz przypominający Oszmiańszczyznę, a i ludzie życzliwsi, serdeczniejsi) albo na Mazurach i Warmii.Jeszcze na 1982 rok planowaliśmy wspólny wyjazd na Suwalszczyznę, ale sytuacja w kraju i załamanie psychiczne Kapitana z tym związane pokrzyżowały te plany.Przy okazji tej wycieczki do Wirt usłyszałam opowiadanie, którego Kapitan nie zdążył napisać.Później, już w domu, usłyszałam je po raz drugi, notując, co było możliwe do uchwycenia z „borchardtowskiego” stylu.Już po jego odejściu znalazłam pamiętnik, a w nim dokładnie wyrysowaną trasę wycieczki, a także zapisane niektóre myśli i wrażenia.A oto owo opowiadanie, któremu można nadać tytuł „Impresja warmińska”:Na początku lat pięćdziesiątych otrzymałem od kolegi szkolnego propozycję, by wziąć udział w wycieczce kajakowej po Warmii.Usłyszane z ust Olgierda słowo „Warmia” wywołało w mojej wyobraźni taki obraz: Napoleon I w Tylży ofiarowuje Auguście Ludwice, królowej pruskiej, różę - z okazji zawarcia pokoju.Gdy królowa spytała: „Czy tylko różę?”, łaskawy ofiarodawca dodał: „Wraz z Warmią”.W moim domu, jako spuścizna po przodku żyjącym w epoce kultu Napoleona, którego ja zupełnie nie rozumiałem, wisiał na ścianie obrazek przedstawiający tę scenę.Róża to polskie ziemie darowane przez Napoleona Niemcom, jak kwiat z własnego ogrodu.Jej kolce wbiły mi się głęboko w serce, wzniecając niechęć do cesarza.O samej Warmii wiedziałem tylko tyle, że jest to pojezierze, i od pierwszej chwili gotów byłem ruszyć na jej poznanie, jako że dalszy ciąg zaproszenia mówił, iż nie potrzebuję się o nic martwić, najwyżej przygotować rzeczy osobistego użytku.O wszystko zadbali dwaj siostrzeńcy Olgierda - jeden artysta malarz z Krakowa, drugi skończony filozof z Warszawy.„Zapasy na podróż, kajaki, plan podróży opracowany.Przyjedź i jedź”.Zgodnie ze szczegółowym planem, na jednej stacyjce kolega kazał nam jak najszybciej „wyrzucić się” z pociągu.Gdy pociąg odjechał, już bez nas, ujrzałem, że znajdujemy się na mocno zalesionym wzgórzu, z którego w promieniu kilku kilometrów nie widać było żadnej wody, prócz tej, jaka lała się z nieba.Byliśmy w sercu Warmii, bez tak niezbędnej wody dla poruszania się kajakiem.Nie było wyjścia, trzeba było szukać najbliższego jeziora.Potem już mogliśmy przebierać w jeziorach, jak w płatkach róży.Po paru tygodniach włóczęgi zatrzymaliśmy się na ostatni nocleg w gospodarstwie wiejskim położonym tuż nad jeziorem Szeląg Wielki.Jak w sielance: „już wieczór letni miał się ku końcowi”, gdy wkroczyliśmy na podwórko miniaturowego gospodarstwa.Przed gankiem domostwa zwrócił naszą uwagę malutki kotek o postawie kangura.Stał na tylnych łapkach, podpierając się ogonem.Dokoła niego unosił się rój komarów, które kotek zjadał z widocznym zadowoleniem.Po chwili na scenę weszły gęsi i kilka z nich ruszyło w kierunku kotka, wyciągając szyję i sycząc.Ten ani drgnął, zdawało się, że nie zwracał na nie najmniejszej uwagi.Ale gdy tylko głowa jednej z gęsi znalazła się w zasięgu jego łapek, natychmiast zdzielił ją wspaniałym uderzeniem bokserskim, które znawcy sklasyfikowali jako „sierpowy” [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl