[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Byłem pewien, że jest pan starszy.– Młodo wyglądam.O co chodzi?– Pan się nazywa William Grabow? Mężczyzna skinął głową.– Walter.Walter Grabow.– Coś takiego – powiedziałem.Zacząłem żałować, że nie mam przy sobie notesu albo przynajmniej kartki papieru.Wyjąłem z kieszeni portfel i wyciągnąłem z niego kartkę z telefonem Jillian.Trzymałem ją w ten sposób, że Grabow nie był w stanie zobaczyć, co jest na niej napisane.– William C.Grabow – powiedziałem.– To chyba pomyłka.Malarz patrzył na mnie w milczeniu.– To na pewno pomyłka – powtórzyłem i zerknąłem jeszcze raz na kartkę.– Miał pan siostrę, panie Grabow, zgadza się?– Mam siostrę.Dwie siostry.– Chodzi mi o Clarę Grabow Ullrich, która mieszkała w Worcester, w Massachusetts i.– Mam dwie siostry: Ritę i Florę.Rita jest zakonnicą, a Flo mieszka w Kalifornii.Co to za Clara?– Clara Grabow Ullrich zmarła parę miesięcy temu i.Grabow zamachał swoją wielką ręką, dając mi do zrozumienia, że losy Gary Grabow są mu najzupełniej obojętne.– Nie interesuje mnie to – powiedział.– Pan się pomylił.Szuka pan Williama, a ja mam na imię Walter.– Szukam Williama C.– Wszystko jedno.– Przepraszam, że pana fatygowałem.– Odwróciłem się i zacząłem iść w kierunku drzwi.Grabow przepuścił mnie, ale położył rękę na klamce.– Chwileczkę – powiedział.– Coś nie w porządku? – spytałem.Czyżby olbrzym przypomniał sobie, że miał kiedyś siostrę o imieniu Clara? Może interesował go spadek?– Ten adres.– Słucham?– Skąd pan ma ten adres?– Od firmy.– Firmy? Jakiej firmy?– Carson, Kidder i Diehl.– Co to za firma?– To firma prawnicza.– Nie wygląda pan na prawnika.– Jestem doradcą.Pracuję dla prawników.– Tego adresu nie ma w książce telefonicznej.Skąd wiedzieli, gdzie mieszkam?– Pana adres figuruje w spisie lokatorów.– Nie jestem lokatorem.Wynajmuję to mieszkanie.Grabow pochylił się nade mną.Jego oczy płonęły dziko.– SAG – powiedziałem.– Co takiego?– Stowarzyszenie Artystów z Gotham.– Dali panu ten adres?– Tak.Jest pan tam zarejestrowany.– Byłem.Wiele lat temu.– Malarz zmarszczył czoło.– Malowałem wtedy obrazy.Fascynowały mnie kolory.Miałem wizję.– przerwał i spojrzał na mnie.– Pracuje pan dla firmy prawniczej i przychodzi pan do mnie w sobotę?– Sam ustalam godziny pracy.– Naprawdę?– A teraz przepraszam.Wzywają mnie obowiązki.Zrobiłem krok w kierunku drzwi.Grabow wciąż trzymał rękę na klamce.– Panie Grabow.– Kim pan jest, do cholery?„Boże”, pomyślałem, „co ja tu robię? Jak się stąd wydostanę?” Powiedziałem jeszcze raz, że pracuję dla firmy Carson, Kidder i Diehl.Przedstawiłem się jako John Doe.A może było to mniej oryginalne imię i nazwisko.Potem spojrzałem jeszcze raz na kartkę z adresem Jillian i zrobiłem taką minę, jakbym czegoś nie rozumiał.– Proszę mi to dać – powiedział Grabow i wyciągnął rękę.Oczywiście, na kartce nie było żadnych danych na temat malarza.Widniał tam adres i numer telefonu Jillian.Na odwrocie była informacja o spotkaniu z Keithem.Grabow stał tuż obok i wpatrywał się we mnie.Wyciągnąłem rękę z kartką, cofnąłem ją i poklepałem się po klatce piersiowej, ciężko dysząc.– Co u diabła.– Powietrza! – jęknąłem.– Duszę się! Umieram!– Co się z panem.– Moje serce!– Proszę posłuchać.– Moje tabletki!– Tabletki? Czy pan.– Duszę się!Grabow otworzył drzwi.Wyszedłem na zewnątrz, zgięty wpół i zacząłem głośno kaszleć.Zrobiłem kolejny krok, wyprostowałem się i ruszyłem pędem przed siebie.Rozdział XIIIGdyby Walter Ignatius Grabow robił codziennie kilka okrążeń w Gramercy Park, na pewno by mnie dogonił.Ale nie wyglądał na entuzjastę sportu.Na pewno zdziwił się, że zacząłem uciekać, ale nie pobiegł za mną.– Hej! – zawołał.– Co się dzieje? Co pan, u diabła, robi?Jego okrzyki były coraz cichsze, z czego wywnioskowałem, że mnie nie goni.Grabow stał przed domem i wrzeszczał, a ja biegłem przed siebie ile sił w nogach.Czułem się jak złodziej.Niestety, nie jestem dobry w biegu na długie dystanse.Po kilku przecznicach zaczęło mi szumieć w uszach.Jedną rękę położyłem na swojej klatce piersiowej, a drugą oparłem się o latarnię.Serce waliło mi jak młotem.Nie mogłem złapać tchu.Rozejrzałem się dookoła i poczułem ulgę.Malarza nie było nigdzie w pobliżu, co oznaczało, że jestem chwilowo bezpieczny.Stałem się podejrzany o morderstwo.Szukało mnie dwóch gliniarzy, a trzeci chciał, żebym ukradł perły i podzielił się z nim łupem.Właśnie cudem wymknąłem się z rąk artysty, który na pewno pobiłby mnie na śmierć.Cieszyłem się, że żyję.*Kiedy mój oddech się uspokoił, ruszyłem w kierunku Spring Street.Po pewnym czasie wszedłem do pubu, który wyglądał całkiem zwyczajnie.Siedzieli tam starsi mężczyźni w czapkach i pili drinki albo piwo.Knajpa istniała, zanim w SoHo zaczęli mieszkać artyści.W przytulnym wnętrzu pachniało skwaśniałym piwem i potem.Zamówiłem kufel piwa.Wypicie go zajęło mi sporo czasu.Dwaj mężczyźni siedzący przy sąsiednim stoliku wspominali, jak w 1951 roku drużyna baseballowa Giants zdobyła medal dzięki Bobby’emu Thompsonowi.Mężczyźni rozpamiętywali to wydarzenie, tak jakby mecz został rozegrany poprzedniego dnia.– Ralph Branca rzucił piłkę.Bobby Thompson uderzył w nią kijem i wszyscy zamarli.Zastanawiam się, co Branca wtedy czuł.– Stał się sławny tylko dzięki temu, że Thompson zdobył laury.– Akurat.– Nie pamiętałbyś o nim teraz, gdyby nie Thompson.– Ja miałbym zapomnieć o Ralphie Branca? Co ty wygadujesz?Kiedy wypiłem piwo, poszedłem do aparatu telefonicznego, który znajdował się na tyłach sali, i wykręciłem numer Jillian.Słuchałem kolejnych dzwonków i zastanawiałem się, co powiem Craigowi, jeśli odbierze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl