[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po kilku dniach nabrali takiej wprawy, że nabijali i podawali muszkiety niemal tak szybko, jak mężczyźni z nich strzelali, dzięki czemu ogień z barykady był prawie ciągły.Jim czuł, że warto było poświęcić część prochu i amunicji.Chłopców opanowało podniecenie, gdy zbliżał się dzień zawodów, a mężczyźni zawzięcie obstawiali wynik.W niedzielę Jim obudził się, kiedy było jeszcze ciemno.Od razu zorientował się, że coś jest nie tak.Nie mógł określić, co go niepokoi, lecz usłyszał poruszające się niecierpliwie konie i bydło krążące po obozie.Czyżby lwy? - pomyślał, siadając.W tej samej chwili zaszczekał pies, a potem inne.Jim zsunął się z łóżka i sięgnął po bryczesy.- Co to jest? - spytała Louisa zaspanym głosem.- Psy.Konie.Nie wiem.- Włożył buty, zeskoczył z wozu i zobaczył, że obóz już się zbudził.Smallboy dorzucał drewna do ogniska, a Bakkat i Zama próbowali uspokajać konie słowami i głaskaniem.Jim podszedł do barykady i odezwał się cicho do dwóch przycupniętych chłopców, drżących w porannym chłodzie.- Słyszeliście coś tam, na zewnątrz? - Potrząsnęli głowami i spojrzeli w mrok.Wciąż było za ciemno, by zobaczyć wierzchołki drzew na tle nieba.Jim wytężył słuch, lecz słyszał jedynie szum porannego wiatru w trawie.Mimo to był niespokojny tak samo jak konie i cieszył się, że wczoraj o zachodzie słońca kazał przyprowadzić inwentarz do obozu, ogrodzonego i zabarykadowanego.Louisa podeszła i stanęła koło niego.Była ubrana, miała nawet szal na ramionach i związała sobie włosy chustą.Stali, czekając i nasłuchując.Śmigła zarżała, a pozostałe konie uderzały kopytami o ziemię i potrząsały łańcuchami.Wszyscy już się pobudzili, lecz mówili ściszonymi, przytłumionymi głosami.Nagle Louisa złapała Jima za rękę i ścisnęła mocno.Usłyszała śpiew wcześniej od niego.Lekka poranna bryza niosła nikłe, lecz głębokie basowe głosy.Tegwane, który siedział przy ognisku, przykuśtykał i stanął obok Jima; razem słuchali śpiewu.- To pieśń śmierci - rzekł cicho starzec.- Nguni proszą duchy ojców, żeby przygotowały ucztę na ich przybycie do krainy cieni.Śpiewają, że dziś zginą w boju lub okryją chwałą swoje plemię.- Słuchali przez chwilę w milczeniu.- Śpiewają, że wieczorem kobiety będą wylewać łzy lub radować się, a ich synowie będą dumni.- Kiedy przyjdą? - zapytała cicho Louisa.- Jak tylko się rozwidni - odparł Tegwane.Louisa wciąż trzymała Jima za rękę.Podniosła głowę i spojrzała na niego.- Nie mówiłam tego jeszcze, ale teraz muszę powiedzieć.Kocham cię, mój mężczyzno.- Ja mówiłem to wiele razy, ale powtórzę - odparł.- Kocham cię, mój mały Jeżu.- Pocałuj mnie - poprosiła.Obejmowali się długo, namiętnie.Potem odsunęli się od siebie.- Wszyscy na swoje miejsca! - zawołał Jim do mężczyzn.- Manatasee nadchodzi.Pasterze przynieśli śniadanie z kociołków wiszących nad ogniskami.Zjedli soloną owsiankę w ciemności, stojąc przy muszkietach.Brzask nadszedł szybko.Najpierw na tle jaśniejącego nieba ukazały się wierzchołki drzew, a później niewyraźne zarysy wzgórz.Nagle Jim wciągnął głośno powietrze; Louisa drgnęła.- Wzgórza są ciemne - wyszeptała.Rozwidniało się, a śpiew narastał wraz z nastającym świtem, by wreszcie zabrzmieć jak majestatyczny chór.Jim i Louisa widzieli wojowników, którzy zalegli blady, trawiasty step jak głęboki cień.Jim przyjrzał się im przez lunetę.- Ilu ich jest? - spytała cicho Louisa.- Tak jak powiedział Tegwane, mnóstwo.Nie da się ich policzyć.- A nas jest tylko ośmioro - rzekła drżącym głosem Louisa.- Nie policzyłaś młodzików - roześmiał się Jim.- Nie zapominaj o nich.Jim podszedł do chłopców czekających przy rusztowaniach na muszkiety i przemówił do każdego z nich.Mieli usta napchane śrutem i trzymali wyciory w pogotowiu, lecz uśmiechali się i kiwali głowami.Dzieci są świetnymi żołnierzami, pomyślał.Nie czują lęku, bo wydaje im się, że to zabawa, i słuchają rozkazów.Potem przeszedł wzdłuż linii mężczyzn stojących przy barykadzie.- Nguni zobaczą cię z daleka, bo jesteś wielki jak granitowe wzgórze stojące im na drodze i napełniasz strachem ich serca - rzekł do Bakkata.- Trzymajcie w pogotowiu swoje bicze - zwrócił się do Smallboya i pozostałych woźniców.- Po tej drobnej potyczce będziecie musieli doprowadzić do wybrzeża tysiąc sztuk bydła.- Ścisnął Zamę za ramię.- Cieszę się, że stoisz u mego boku, tak jak zawsze.Jesteś moją prawą ręką, stary przyjacielu.Kiedy wrócił do Louisy, śpiew impi osiągnął crescendo, a potem setki twardych stóp uderzyły jednocześnie o ziemię, dudniąc jak salwa artylerii.Cisza, która po chwili nastąpiła, budziła trwogę.- Zaczyna się - rzekł Jim, podnosząc lunetę.Czarne szeregi stały niczym skamieniały las.Nic się nie poruszało, nie licząc sępich piór na głowach wojowników, głaskanych porannym wiatrem.Jim zobaczył; że linia otwiera się pośrodku jak kwiat nocnej orchidei i przechodzi przez nią kolumna mężczyzn, wijąca się niczym wąż na zboczu wzgórza i zmierzająca w stronę obozu.Wygląd maszerujących silnie kontrastował z masą pozostałych wojowników: mieli na sobie spódniczki z pasków białej skóry wołu i wysokie pióropusze ze śnieżnobiałych piór czapli.Kolumnę prowadziło dwudziestu mężczyzn z zawieszonymi na biodrach wojennymi bębnami z wydrążonych pni drzew.Drugi szereg niósł trąbki z rogów kudu.W środku kolumny znajdowała się wielka lektyka, osłonięta skórzanymi kotarami.Niosło ją na ramionach dwudziestu mężczyzn, kołysząc się, schylając i obracając.Jeden z doboszy zaczął wybijać rytm, który zabrzmiał jak puls ziemi; szeregi impi zakołysały się.Dobosze przyłączali się jeden po drugim, rytm nabierał rozmachu.Potem trębacze podnieśli rogi i zagrali wojenne fanfary.Kolumna ustawiła się w pojedynczy szereg z lektyką pośrodku i zatrzymała tuż poza zasięgiem ognia z barykady.Rogi zagrały następny akord, który odbił się od wzgórz, i znów zapadła niesamowita cisza.Pierwsze promienie wschodzącego słońca tańczyły już po zgrupowanych oddziałach, krzesząc iskry światła na ostrzach assegai.- Powinniśmy uderzyć - odezwała się Louisa.- Moglibyśmy zrobić wypad i zaatakować pierwsi.- Są już za blisko.Oddalibyśmy dwie lub trzy salwy, zanim zapędziliby nas do obozu - odparł łagodnie Jim.- Niech atakują barykadę.Wolę oszczędzać konie na to, co nastąpi później.Znów zabrzmiały rogi, lektykę zaś postawiono na ziemi.Trębacze wydobyli jeszcze jeden ostry akord z instrumentów, i wtedy z lektyki wysunął się ciemny kształt, niczym szerszeń z gniazda.- Bayete! - krzyknęli wojownicy.- Bayete! - Pozdrowienie zagłuszyło dźwięk bębnów i rogów.Jim szybko chwycił lunetę i spojrzał na makabryczną postać.Kobieta była szczupła i umięśniona, wyższa niż mężczyźni z jej świty w pióropuszach z czaplich piór.Była kompletnie naga, lecz całe jej ciało pokrywały fantastyczne wzory.Wokół oczu bieliły się błyszczące kręgi.Na gardle zaczynała się prosta biała linia, która biegła przez brodę, nos, między oczami i po ogolonej głowie, dzieląc ją na dwie półkule.Jedna połówka była niebieska jak niebo, a druga czerwona jak krew [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl