[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zauważył głośno, że według jego mniemania powieściopisarze gonią tylko za zyskiem, zresztą tak samo jak wszyscy ci, którzy żyją własnym przemysłem; byłoby rzeczą interesującą stwierdzić, jak daleko niektórzy z nich mogą się posunąć w swej pogoni za zyskiem.Potem wystąpił przeciw życiu na morzu, nazwał je po prostu bardzo głupim.Nic w nim nie ma — ani doświadczeń, ani wydarzeń, ani żadnego urozmaicenia.Uznał, że trafiają się między marynarzami wybitni ludzie, lecz tak nie stworzeni do życia na ziemi, jak do latania w powietrzu.«Po prostu — dzieci.Ot, na przykład kapitan Harry Dunbar.Dobry marynarz.Znany był jako dzielny komendant statku.Wysoki, z krótkimi siwiejącymi bokobrodami, z piękną twarzą i donośnym głosem.Dobre człowieczysko, lecz naiwny jak dziecko wobec przebiegłości ludzkiej.— Pan mówi w tej chwili o kapitanie „Sagamore’a”? — zapytałem.Rzuciwszy przyciszonym, pogardliwym głosem „Naturalnie!”, wpatrzył się w ścianę, jak gdyby ukazał mu się na niej obraz biura położonego „za stacją na Cannon Street”, jednocześnie zaś mrukliwie żuł słowa i urywki zdań tworząc opis tego biura i od czasu do czasu podnosząc jakby z irytacji brodę do góry.Było to, według jego opisu, skromne biuro handlowe, bynajmniej nie podejrzane, tylko położone nieco na uboczu, na małej uliczce, przebudowanej teraz zupełnie.Do tego biura prowadziły siódme drzwi licząc od szynku zwanego „Cheshire Cat”, położonego pod mostem kolejowym.Jadałem tam zwykle śniadania, gdy interesy wzywały mnie do City.Cloete przychodził tam także na kotleta i przy sposobności żartował zazwyczaj z kelnerką.Nie tracił na to dużo słów: niech tylko błysnął ku nam swymi szkłami, a grube jego wargi drgnęły, już wszyscy wybuchali śmiechem, zanim nawet zaczął opowiadać jedną ze swych anegdotek.Zabawny typ ten Cloete.C–l–o–e–t–e, Cloete.— Jakiej on był narodowości? Czy Holender? — zapytałem, nie mogąc się dopatrzyć najmniejszego związku między tym opowiadaniem a letnikami i ich przewoźnikami z Westport, a także ze zdaniem tego starego dziwaka, że to kłamcy i głupcy.— Diabli go wiedzą — mruknął nie odrywając wzroku od ściany, jakby ^ię na niej przesuwał obraz kinematograficzny — w każdym razie mówił zawsze po angielsku.Pierwszy raz zobaczyłem go w porcie, wysiadającego ze statku, na którym przyjechał jako pasażer ze Stanów Zjednoczonych.Zapytał mnie, czy nie znam w pobliżu jakiego hoteliku.Potrzebował dla rozejrzenia się za jakimś zajęciem spokojnego pomieszczenia na kilka dni.Zaprowadziłem go do hoteliku, którego właściciela znałem.Innym razem spotkałem go w City.„Hej! panie! Pan był bardzo dla mnie uprzejmy — zapraszam na kieliszek.” Opowiedział mi wiele o sobie.Od lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych.Brał się do różnych interesów po całym kraju.Między innymi robił interesy z fabrykantami patentowanych środków leczniczych.Podróżował dużo.Układał reklamy i tym podobne rzeczy.Opowiedział mi mnóstwo zabawnych anegdotek.Wysoki i niezgrabny.Czarne włosy jak szczotka, długa twarz, długie nogi, długie ręce; błyszczące szkła na oczach; wyrażał się w sposób żartobliwy, głosem przyciszonym.Wyobraża go pan sobie?Przytaknąłem, lecz nie zwrócił na mnie uwagi.— Nigdy w życiu tyle się nie naśmiałem.Łotr ten rozśmieszyłby nawet opowiadaniem, jak obdzierał ze skóry swego rodzonego ojca.Zresztą był zdolny do tego.Człowieka, który handluje patentowanymi specyfikami, można posądzić o każde łotrostwo: od gry w orła i reszkę aż do morderstwa z premedytacją.Nieco gorzkiej prawdy jako ostrzeżenie dla pana: ludzie tacy nie przejmują się tym, co robią — myślą, że wszystko zdołają ukryć i z wszystkiego się wykłamią, a głupi świat daje się przez nich nabierać.W dodatku ten Cloete to był spryciarz w interesach.Przywiózł paręset funtów.Rozglądał się za jakimś spokojnym interesem.„Nie ma to jak nasza stara Europa” — powtarzał.Na tym rozstaliśmy się — wypiłem nieco więcej niż zwykle.Po pewnym czasie, w pół roku mniej więcej potem, natknąłem się na niego w biurze pana George’a Dunbara.Właśnie w tym biurze, o którym była już mowa.Zdarzało się dość rzadko, żebym ja… Ale chciałem się dowiedzieć od pana George’a o ładunek należący do niego, a znajdujący się na pewnym statku w doku.Z pokoju w głębi wyszedł Cloete z papierami w ręku.Wspólnik.Rozumie pan?— Aha — rzekłem — te jego paręset funtów? — A w dodatku obrotny język — mruknął.— Niech pan nie zapomina o tym wymownym języku.Opowiadania jego powinny były jednak otworzyć oczy George’a na to, co on rozumie przez interes.— Indywiduum, które budzi zaufanie — zauważyłem.— Hm! Naturalnie opisze go pan, jak pan będzie chciał.Dobrze.Wspólnik.George Dunbar włożył cylinder i poprosił mnie, abym chwilę zaczekał… George zawsze wyglądał tak, jakby zarabiał tysiące — miejski elegant.„Chodź ze mną, stary.” I wyszli razem z kapitanem Harry dla załatwienia jakiejś sprawy u rejenta na rogu.Kapitan Harry, kiedy był w Anglii, przychodził do biura brata regularnie co dzień około dwunastej.Siedział w kącie jak grzeczny chłopczyk, czytając gazetę i paląc fajkę.Wyszli więc razem.„Przykładni bracia, istne dwa gołąbki — rzekł do mnie Cloete.— Do mnie należy dział konserw owocowych w naszym zacisznym domu handlowym.” I tak ze mną dalej rozmawiał.Potem, między innymi, zapytał: „Czy wart coś jeszcze ten stary grat, „Sagamore”? Najpiękniejszy statek? Dla pana wszystkie statki dobre, bo pan z nich żyje.Ale coś panu powiem: wolałbym raczej pieniądze schować w dziurawą pończochę.Dużo bezpieczniej.”Zatrzymał się, aby odetchnąć; zauważyłem wówczas, że jego ręka, spoczywająca dotychczas niedbale na stole, zacisnęła się powoli w pięść.Gest ten, wykonany przez człowieka, którego mało co mogło poruszyć, był przerażający i złowróżbny jak owo sławne skinienie Komandora.— A więc już w owym czasie — niech pan zapamięta ten szczegół — już wówczas! — warknął.— Niech pan chwilę zaczeka — przerwałem.— Słyszałem, że „Sagamore” należał do firmy Mundy i Roggers?— Ci durnie marynarze nic nie wiedzą — parsknął pogardliwie.— „Sagamore” używał tylko flagi tej firmy.To zupełnie co innego.Uprzejmość.Oto, jak się rzecz miała.Gdy stary Dunbar umarł, kapitan Harry dowodził już statkiem należącym do firmy.George porzucił wtedy bank, w którym był urzędnikiem, i na własną rękę rozpoczął interesy z tym, co mu pozostało po ojcu.George był obrotny.Zaczął od domu handlowego; potem wziął się do paru rzeczy na raz: do handlu miazgą drzewną, przetworami owocowymi i tym podobnym.Kapitan Harry powierzył mu swoją część spadku dla powiększenia kapitału.„Wystarcza mi to, co dostaję jako komendant statku” — rzekł.Ale tymczasem Mundy i Roggers zaczęli powoli sprzedawać cudzoziemcom swoje statki, przerzucając się na parową żeglugę.Kapitan Harry bardzo się tym zmartwił: straci stanowisko kapitana, rozstanie się ze statkiem, do którego się przywiązał — istne nieszczęście [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl