[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Fiuty, które załatwiły spychaczami małe ropuszki dębowe, będą mogły zrobić to samo z wszystkimi innymi stworzeniami stojącymi im na drodze i żadne prawo czy władza nie zdołają ich powstrzymać.Dlatego właśnie sporządzony przez doktora Brinkmana dokładny katalog zamieszkujących Ropuszą Wyspę ptaków, ssaków, gadów, płazów, owadów i roślin był na dobrą sprawę listą skazańców, tak w każdym razie młody biolog myślał o swojej pracy.Niekiedy zakradał się nocami do przyczepy biurowej, by dumać nad imponującą makietą Wyspy Burzyków - miniaturowa wyspa sprawiała wrażenie wspaniale zielonej i zalesionej! Ale Brinkman wiedział, że jest to iluzja stworzona przez dwa olbrzymie pola golfowe - szalona, falista plama zieleni, otoczona domami, chemicznie szmaragdowy odcień, jaki nie występuje nigdzie w przyrodzie.A te jelenie ustawiają się w kolejce, by kupować! Niekiedy Brinkman kucał przy modelu i ponuro przyglądałsię „szlakowi przyrody" Clapleya - prostej czterystumetrowej ścieżce przez sosnowy lasek na pomocnym cyplu wyspy.Była tam również niewielka słonowodna rzeczka dla kajaków i kanadyjek.Na makiecie rzeczkę namalowano błękitną farbą, ale w rzeczywistości (Brinkman o tym wiedział) woda miała kolor herbaty i było w niej pełno mułu.Jeśliby ktoś napotkał w niej stadko kiełbi, mogłoby to wywołać wielkie podniecenie.Tymczasem ludzie Clapleya plantowaliby setki hektarów pod budynki mieszkalne, parkingi, lądowisko samolotów i śmigłowców, a także tę pieprzoną strzelnicę.Pogłębiliby również dziewicze ujście rzeczki, aby można tam było ulokować port jachtowy, kompleks sportów wodnych i zakład odsalania wody morskiej.Wzdłuż plaży stanęłyby obrzydliwe wieżowce.Na makiecie każdy z tych szesnastopiętro-wych budynków miał wymiary paczki marlboro średniej długości.Steven Brinkman doznawał okropnych uczuć, gdy myślał o swoim udziale w realizacji projektu Wyspy Burzyków i swojej karierze zawodowej generalnie.„Idź do sektora prywatnego" - tak poradził mu jego stary.Ojciec przez dwadzieścia sześć lat był zatrudniony w Służbie Leśnej USA i nie miał do powiedzenia nic dobrego na temat pracy na posadzie państwowej.„Gdybyin miał zacząć wszystko od początku, złapałbym tę robotę w firmie zajmującej się pozyskiwaniem drewna" - zrzędził.„Sektor prywatny, synu, tylko to!"Chociaż do podpisania umowy z Rogerem Roothausem skłoniła Steve-na Brinkmana wysoka pensja, niezależnie od tego sądził zupełnie szczerze, że będzie mógł wywierać jakiś wpływ na przebieg wydarzeń.Dopiero co ukończył studia i naiwnie uważał, że można znaleźć jakieś rozwiązanie kom-promisowe - coś pośredniego pomiędzy tym, czego chcieli szurnięci miłośnicy króliczków, a dążeniami bezlitośnie niszczycielskich firm.Sądził, że nauka i zdrowy rozsądek pomogą wypracować wspólne stanowisko, i wierzył naprawdę autentycznie w przyszłość „kształtowania środowiska naturalnego".Dali mu pracę polegającą na liczeniu motylków, ropuch i myszy polnych.Nie minęło wiele czasu, kiedy Brinkman zaczął również liczyć dni dzielące go od powrotu do domu.Nie chciał znajdować się na Ropuszej Wyspie w momencie, gdy rozpoczną oczyszczanie terenu.I nie zamierzał tu kiedykolwiek wracać, żeby się przekonać, czy w skazanym na śmierć lesie wszystko wygląda jak na makiecie.Roothaus przydzielił mu jako pomieszczenie mieszkalne używany kontener, ale Steven Brinkman rzadko z niego korzystał, przedkładając noclegi pod gwiazdami i kopułą lasu.Tutaj mógł szaleńczo pić, nie narażając się na gniew Krimmlera.Prawie każdego wieczoru rozpalał ognisko i słuchał muzyki z małego odtwarzacza, który dostał od swojej siostry.Miejscowi już dawno temu uznali Brinkmana za czubka i zostawiali go w spokoju.Rzadko kiedy jego samotność na świeżym powietrzu zakłócało coś bardziej hałaśliwego niż sowa pójdźka i dlatego zdziwił się, gdy zobaczył krępego nieznajomego zmierzającego w stronę jego obozowiska.Blond włosy mężczyzny były pozlepiane w ekscentryczne kolce, ale to jego ubranie w kratkę zaniepokoiło Brinkmana, choć tego wieczoru wypił już pół litra stolicznej.- Szukam psa - oświadczył mężczyzna niemal kojącym głosem.Brinkman wstał niepewnie.- Kim pan jest?- Szukam czarnego labradora.Biolog wzruszył ramionami.- Nie ma tu żadnego psa.- Być może z jednym obciętym uchem.Nie sądzę, żeby wiedział pan coś na ten temat.- Nie.Mężczyzna błyskawicznie przycisnął go do pnia sosny.- Pracuję dla pana Roberta Clapleya - oświadczył.- Ja też - odparł Brinkman.- O co panu chodzi?- Czy jest pan Stevenem Brinkmanem?- Doktorem Brinkmanem.Tak, a teraz.- Konfliktowym człowiekiem?Brinkman usiłował się wyrwać.- Co? Jestem biologiem.Mężczyzna o kolczastych włosach schwycił go za gardło.- Gdzie jest ten cholerny pies, doktorze?Brinkman usiłował protestować, ale człowiek Clapleya przewrócił go ciosem w brzuch.- Jezu, zupełnie nie masz pojęcia, o czym mówię - powiedział z odrazą.Kopiąc napotkane przedmioty i klnąc głośno, obszedł całe obozowisko.- Nie masz tego cholernego psa.Nie jesteś tym, o którego mi chodzi.- Nie.- Brinkman klęczał, usiłując złapać powietrze.- Ale mimo wszystko sprawiasz kłopoty.A pan Clapley nie lubi takich ludzi.- Mężczyzna wyjął rewolwer.- A na dodatek jesteś naprany.Niedobrze.Brinkman z przestrachem uniósł do góry umazane ziemią ręce.- Parę dni temu był tu facet.Miał czarnego labradora.- Proszę dalej.- Mężczyzna strącił ćmę z klapy marynarki.- Na plaży.Facet w moim wieku.Bardzo opalony.Miał wielkiego czarnego labradora.- Z iloma uszami?- Chyba dwoma [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl