[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że marszczy czoło i zaciska zęby.Czym prędzej rozluźnił mięśnie.- Nie, nie.Po prostu jest mi tak wesoło jak mułowi, który dźwiga na grzbiecie ładunek siana i nie wie, gdzie go zrzucić.Co jeszcze może mnie teraz niepokoić?- Wiele rzeczy.Ale żadna z nich nie jest warta, żeby popadać w przygnębienie.- A co mi pozostało? W tej chwili nie mam nic lepszego do roboty.- Jeżeli myślisz o Nowym Orleanie, to naprawdę nie ty jesteś winny pożaru.- Dotąd nie przyszło mi to do głowy.- Jakoś trudno mi w to uwierzyć.- Domyślam się, czego się boisz.Podejrzewasz, że znowu wpadnę w depresję i zostawię cię na pastwę losu.- Wcale nie - zaprzeczyła, patrząc na niego z powagą.- Jestem przekonana, że wtedy świadomie uciekłeś od rzeczywistości.- Pochlebiasz mi.- Nie sądzę.A poza tym nie doceniasz mnie.Myślę, że poradziłabym sobie.Może potrzebowałabym wsparcia, kto wie, czy nie wpadłabym w tarapaty, ale jakoś bym się urządziła.Ogarnęło go dziwne uczucie, jakby niepokój.- Zdaje się, dajesz mi do zrozumienia, iż poczyniłaś już pewne plany - powiedział ostrzej, niż zamierzał.Sama mi o tym opowiesz czy każesz zgadywać?- Ani jedno, ani drugie.Nie wszyscy mówią tak aluzyjnie jak ty.Po prostu stwierdziłam fakt.- Więc sama to wymyśliłaś?- A któż by inny? Nie mam nikogo, kto by za mnie myślał.- Czy to oznacza, że nie masz zamiaru brać pod uwagę moich intencji?- To znaczy tylko tyle, że nie uważam, iż ponosisz za mnie odpowiedzialność.Coraz lepiej potrafiła odgadywać jego myśli.Powinien mieć się na baczności.- W takim razie się mylisz.Odpowiadam za ciebie, odkąd przystałem na twój plan tam, w ogrodzie.Cokolwiek byś powiedziała, nie zwolni mnie to z zobowiązań względem ciebie.- Jeżeli odpowiada ci rola męczennika, nie potrafię cię od niej odwieść.- Ale przyznasz, że dobrze ją odgrywam? - Miał nadzieję, że nie dostrzegła goryczy w jego głosie.- Doskonale.I właśnie dlatego czuję, że obwiniasz się za pożar N owego Orleanu.- Brzmi to całkiem logicznie.- Mocniej uderzył sterem o wodę.- Uważasz, że powinieneś był powstrzymać Estebana.- Pokręciła głową.- Niby jak miałeś tego dokonać?- Należało go zabić jak jadowitego węża, by już nie miał szansy więcej kąsać.- Ty tak nie potrafisz.- Nie.Ale czy nie sądzisz, że to źle? - Zawiesił głos, czekając, co mu odpowie.- Niektórzy mogą tak myśleć - odparła, patrząc mu w oczy.- Lecz ja cię rozumiem.- Gdybyś zabił go z zimną krwią, okazałbyś się takim potworem jak on.Jest w tym wszystkim dużo mojej winy.Być może znalazłbyś jakiś bezpieczniejszy sposób, żeby się dostać do jego domu, gdybym z tobą nie poszła.- A może nigdy bym się nie zdobył na to, żeby się tam wedrzeć? Nie ma co snuć domysłów.To ja zadecydowałem, w jaki sposób znajdziemy się w domu twego Ojczyma.- Ale musiałeś mieć na względzie moje bezpieczeństwo, co w efekcie przyczyniło się do pożaru.Może nie doszłoby do walki i pojedynku w kaplicy, gdybym się w to wszystko nie wmieszała?- Nie odżałowałbym, bo szukałem pretekstu, żeby go nadziać na szpadę.Szczególnie jak zobaczyłem Vicente.To nie twoja wina, że mi się nie udało.- Chcesz mnie pozbawić poczucia winy, podobnie jak możliwości odpowiadania za siebie?- Nigdy nie zamierzałem cię czegokolwiek pozbawiać.- Te słowa zdawały się wisieć między nimi, gdy skrzyżowali spojrzenia.- Zamiary się zmieniają - zauważyła oblana rumieńcem, który miał niewiele wspólnego z działaniem słonecznych promieni.- Podobnie jak ludzie - dopowiedział, kiwając głową.- O czym tam tak zawzięcie dyskutujecie? - zapytał Vicente, oglądając się przez ramię.- O kradzieży i dobrych intencjach - zbył go Refugio.- Ach, chodzi o szkatułkę? Zajrzałem do niej, wiesz?- N o, niezupełnie o szkatułkę - odpowiedział nieco zniecierpliwiony Refugio, puszczając mimo uszu wyraźny wyrzut w głosie młodego człowieka.- Uważam, że powinniśmy o tym porozmawiać - nie ustępował Vicente.- Wyobrażasz sobie, jak się czułem, uczestnicząc w rabunku? - Nieco zmieszany, patrzył z powagą na brata.- Pewnie lepiej bym to sobie wyobraził, gdybym przewidział, że na tym uniwersytecie zmienią cię w świętoszkowatego durnia.- Tak jest, powyżywaj się na mnie.- Odsłonił zęby w sztucznym uśmiechu.- Zdążyłem się do tego przyzwyczaić, ale weź pod uwagę seńoritę Pilar.- Jak na tak krótką znajomość zbyt poufale mówisz o tej damie - zwrócił mu uwagę Refugio.- Poznałem ją przed tobą, mój bracie.- Czyżby? Uprzejmy ton Refugia niósł ze sobą ostrzeżenie, lecz Vicente zignorował je.- Najpierw skontaktowała się ze mną.- Więc dlaczego nie pośpieszyłeś jej z pomocą?Mogłeś wzorem legendarnych mauretańskich książąt porwać ją na swego rumaka i uwieźć daleko od prześladowców.- Nie prosiła mnie o pomoc - wykręcił się sprytnie.Refugio skłonił głowę przed Pilar.- Moje gratulacje.Zyskałaś nowego rycerza.Następnego w kolejce.- Czuję się zaszczycona.- Nie wątpię - stwierdził zgryźliwie, po czym zwrócił się do Vicente: - A wracając do złota.Gdzie masz szkatułkę? Vicente ponownie spochmurniał.- Nie mogłem jej zabrać, kiedy sprawdziłem, co zawiera.- Zostawiłeś ją?Kiwnął głową, nie odrywając wzroku od twarzy Refugia, który patrzył na młodszego brata z rosnącym rozbawieniem.- Oto jak krótko trwa rycerska sława - powiedział Refugio, krztusząc się ze śmiechu.- Złoto należało do tej oto damy, mój galancie.I bardzo jej na nim zależało.- Zostawiłeś je?! - zapytała z niedowierzaniem Pilar.Nie wziąłeś szkatułki z domu Estebana?- Myślałem.myślałem, że.słusznie postępuję.- Vicente wiercił się niespokojnie na ławeczce, rzucając błagalne spojrzenia na brata.Ale Refugio ani myślał przyjść mu z pomocą.- A dom spłonął - powiedziała Pilar.- Pewnie tak - zgodził się słabym głosem Vicente.Patrzyła na niego bez słowa.Pionowa zmarszczka na jej czole wygładziła się stopniowo, gdy jej spojrzenie zatrzymało się na oszpeconym blizną policzku.- Chyba nie mam prawa się uskarżać - pokręciła głową z westchnieniem.- Zrobiłam ci znacznie większą krzywdę.Właściwie.powinnam cię przeprosić.- Nie ma za co.Refugio się nie zgadzał, bym dołączył do jego bandy, a teraz nie ma wyjścia.Jestem ci za to wdzięczny.- Nie zgadzał się? Vicente posłał bratu butne, a zarazem pełne ciepła spojrzenie.- Uważał, że jeden bandyta w rodzinie wystarczy.- Bo to prawda - wtrącił szorstko Refugio.Pilar i Vicente wymienili porozumiewawcze uśmiechy, po czym Vicente odwrócił się, a Pilar zajęła się swoją robotą.Refugio, wpatrzony w jej wyprostowane plecy, myślał o tym, co przed chwilą powiedziała.Żal mu było, że się rozwiały jej nadzieje, ale jednocześnie odczuwał zadowolenie, bo długo jeszcze będzie go potrzebowała.Chwilę później zaintonował szantę.Podchwycili ją wioślarze i łódź żwawiej popłynęła na północny zachód, tak jak wiła się rzeka.Po zmroku rozbili obóz na brzegu, lecz, zamiast położyć się spać, rozsiedli się wokół ogniska i, syci po posiłku, odpoczywali po trudach dnia, zapatrzeni w niebieskie płomyki, pełzające po rozżarzonych gałązkach.Isabel przyrządziła im dziwną, wąsatą rybę, którą Vicente złowił za pomocą spinki do włosów, pożyczonej od Pilar.Dym z 'ogniska chronił ich przed komarami.Noc wypełniało cykanie świerszczy, rechot żab i odgłosy nieznanych nocnych stworzeń.Na granatowej kopule nieba migotały gwiazdy.Gdzieś na bagnach rozległ się głos polującej pumy, do złudzenia przypominający kobiecy płacz.O świcie minęli wioskę Baton Rouge [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl