[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obaj się uśmiechali.W tle widać było pralnię i trzy furgonetki przy rampie.Farba na kominie nadal była bardzo biała.Siedział w tym gabinecie od 1967, ponad sześć lat.Przed Wood-stock, przed zabójstwem Roberta Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga, przed Nixonem.Całe lata swojego życia spędził w tych czterech ścianach.Miliony oddechów, miliony uderzeń serca.Rozejrzał się, sprawdzając, czy coś poczuje.Poczuł lekki smutek.To wszystko.Posprzątał na biurku, wyrzucił wszystkie osobiste dokumenty i prywatne księgi rachunkowe.Na czystej stronie zamówienia z pralni napisał rezygnację, kartkę wsunął do koperty z nazwą pralni.Zostawił rzeczy, które nie miały znaczenia - spinacze, taśmę klejącą, grubą książeczkę czekową, plik kart pracowniczych, ściągnięty razem gumką.Wstał, zdjął ze ściany dwa dyplomy i wrzucił je do kosza.Szkło na dyplomie Instytutu Pralniczego pękło.Na ścianie w miejscu, gdzie przez te wszystkie lata wisiały dyplomy, zostały jasne prostokąty.I tyle.Zadzwonił telefon; podniósł słuchawkę, sądząc, że usłyszy Ordne-ra.Ale to był Ron Stone.Dzwonił z parteru.- Bart? - Tak.- Johnny umarł pół godziny temu.Chyba nawet nie miał szansy.- Bardzo mi przykro.Chciałbym zamknąć pralnię na ten dzień.Ron westchnął.- Tak będzie najlepiej.Ale nie dostaniesz po głowie od szefów na górze?- Nie pracuję już dla szefów na górze.Właśnie złożyłem rezygnację.-1 proszę.Powiedział.Dzięki temu to stało się realne.W słuchawce zapadła rńartwa cisza.Słyszał po drugiej stronie pralki i monotonne łomotanie prasowalnicy.Nazywali ją młockarnią ze względu na to, co robiła z człowiekiem, który w nią wpadł.- Chyba nie dosłyszałem - przemówił w końcu Ron.- Wydawało mi się, że powiedziałeś.- Tak powiedziałem.To koniec.Dobrze mi się pracowało z tobą, Tomem i nawet Vinniem, kiedy trzymał gębę na kłódkę.Ale to koniec.- Zaraz, Bart, posłuchaj.Nie spiesz się tak.Wiem, że się zdenerwowałeś.- Nie chodzi o Johnny’ego.- Przerwał, nie wiedząc, czy tak jest rzeczywiście.Może ciągle mógłby zdobyć się na wysiłek i ocalić siebie, ocalić życie, które od dwudziestu lat kwitło pod ochronnym kloszem rutyny.Ale kiedy w pośpiechu na korytarzu minął ich ksiądz, niemal biegnąc do łóżka, na którym umierał lub umarł Johnny, i kiedy Arnie Walker wydał z siebie ten śmieszny skomlący dźwięk, on się poddał.Jakby jego samochód wpadł w poślizg, a on przez jakiś czas łudził się, że prowadzi, po czym zdjął ręce z kierownicy i zasłonił nimi oczy.- Nie chodzi o Johnny’ego - powtórzył.- Ale słuchaj.słuchaj.- Ron był chyba bardzo zdenerwowany.- Porozmawiamy później - rzekł bez przekonania.- Idź, powiedz im, że mają wolne.- Dobrze.Dobrze, ale.Delikatnie odłożył słuchawkę.Wyjął z szuflady książkę telefoniczną i znalazł na Żółtych Stronach pozycję BROŃ.Wykręcił numer sklepu Harveya.- Tu sklep Harveya.- Mówi Barton Dawes.- A, tak.Naboje przyszły wczoraj wieczorem.Mówiłem, że sprowadzę je na długo przed Gwiazdką.Dwieście sztuk.- Dobrze.Ale po południu będę okropnie zajęty.Czy sklep jest otwarty wieczorem?- Do dziewiątej aż do samej Gwiazdki.- Świetnie.Spróbuję zdążyć koło ósmej.Jeśli nie, przyjdę jutro po południu.- Może być.Więc w końcu to było Boca Rio?- Boca.- A tak, Boca Rio, gdzie wkrótce uda się na polowanie jego kuzyn Nick Adams.- Boca Rio.Tak, chyba tak.- Jezu, ale mu zazdroszczę.W życiu się tak nie bawiłem jak tam.- Chwilowe zawieszenie broni - powiedział.Nagle nawiedziła go wizja głowy Johnny Walkera nad elektrycznym kominkiem Stephana Ord-nera, z małą plakietką z brązu poniżej, na której widniało:HOMO PRALNICUS28 listopada 1973Trafiony na rogu Deakman- Słucham? - spytał zbity z tropu Harry Swinnerton.- Powiedziałem, że też mu zazdroszczę - wyjaśnił i zamknął oczy.Naszła go fala mdłości.Zaczyna mi odbijać, pomyślał.Tak to się nazywa.- A.Hm.No to do zobaczenia.- Oczywiście.Bardzo dziękuję.Odłożył słuchawkę, otworzył oczy i znów rozejrzał się po ogołoconym gabinecie.Przycisnął guzik interkomu.- Phyllis? - Tak?- Johnny nie żyje.Zamykamy.- Widziałam, że ludzie wychodzą z pralni, i tak pomyślałam.- Miała taki głos, jakby płakała.- Zanim wyjdziesz, spróbuj mnie połączyć z panem Ordnerem, dobrze?- Oczywiście.Obrócił się razem z krzesłem i wyjrzał przez okno.Jaskrawopoma-rańczowy walec sunął po szosie, ugniatając drogę.To wszystko przez nich, Freddy.To przez nich.Radziłem sobie doskonale, dopóki ci goście z władz miasta nie postanowili wybebeszyć mojego życia.Radziłem sobie, prawda, Freddy?Freddy?Fred?Zadzwonił telefon.Podniósł słuchawkę.- Dawes.- Ty zwariowałeś - powiedział Steve Ordner beznamiętnie.- Odbiło ci.- O co ci chodzi?- O to, że dziś o wpół do dziesiątej osobiście zadzwoniłem do pana Monohana.Ludzie od McAna podpisali akt kupna siedziby w Water-ford punkt dziewiąta.Co się stało, do kurwy nędzy?- To nie jest rozmowa na telefon.- Też tak sądzę.I sądzę, że będziesz mnie musiał bardzo przekonywać, żeby nie wylecieć z roboty.- Przestań się mną bawić, Steve.- Co?- Nie masz zamiaru mnie tu zatrzymać, nawet jako dozorcy.Już złożyłem rezygnację.Zakleiłem kopertę, ale mogę ci zacytować tekst z pamięci.„Odchodzę.Podpisano: Barton George Dawes”.- Ale dlaczego? - Steve wydawał się zraniony do żywego.Lecz nie skowyczał, jak Arnie Walker.Steve Ordner nie zapłakał pewnie od dnia jedenastych urodzin.Płacz był ostatnią deską ratunku pośledniejszego gatunku.- O drugiej?- Świetnie.- Do widzenia, Steve.- Bart.Odłożył słuchawkę i spojrzał tępo w ścianę.Po chwili do gabinetu zajrzała Phyllis, zmęczona, zdenerwowana i zdumiona pod EleganckąFryzurką Starszej Pani.Widok szefa, siedzącego w milczeniu w ogołoconym gabinecie, nie poprawił jej nastroju.- Czy mam iść? Bardzo chętnie zostanę, jeśli.- Nie, idź już.Wracaj do domu.Walczyła z sobą, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale odwrócił się i wyjrzał przez okno, by oszczędzić im obojgu zażenowania.Po chwili drzwi zamknęły się bardzo, bardzo cicho.Na dole bojler jęknął i ucichł.Na parkingu rozwarczały się silniki samochodów.A on siedział w pustym gabinecie w pustej pralni, aż wreszcie nadeszła pora spotkania z Ordnerem.To było pożegnanie.Ordner urzędował w centrum, w jednym z tych nowych wieżowców, które wkrótce się wyludnią w związku z kryzysem energetycznym.Siedemdziesiąt pięter, samo szkło, niemożliwe do ogrzania w zimie, katastrofa klimatyzacyjna w lecie.Biura Amroco znajdowały się na pięćdziesiątym czwartym piętrze.Zaparkował w podziemnym parkingu, wsiadł do windy, która wyniosła go na parter, przeszedł przez drzwi obrotowe i znalazł odpowiedni rząd wind.Wsiadł razem z czarną kobietą z ogromnym afro.Była ubrana w sweter i trzymała notes stenotypistki.- Ma pani ładną fryzurę - odezwał się niespodziewanie, zupełnie bez powodu.Spojrzała na niego chłodno i nie odpowiedziała.Ani słowa.Poczekalnia biura Stephana Ordnera była wyposażona w nowoczesne krzesła, a ruda sekretarka siedziała pod „Słonecznikami” Van Go-gha.Na podłodze leżał brudnobiały dywan.Rozproszone światło.Rozproszona muzyczka.Ruda uśmiechnęła się do niego.Była ubrana w czarny sweter, a włosy miała przepasane zwojem złotej przędzy.- Pan Dawes? - Tak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl