[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Następne trzy godziny spędziła na spacerze.Włóczysz się zupełnie jak tego wieczoru, kiedy zabito Timothy’ego, pomyślała w pewnym momencie.Miała ochotę zadzwonić do Rowe’a.Potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek, lecz on przebywał w Bostonie aż do piątku.Wtedy pokaże mu list.Ale co z czwartkowym wieczorem?Kiedy wreszcie Rowe do niej zadzwonił, była już prawie noc.- Impreza z ewentualnymi sponsorami bardzo się przeciągnęła, kochanie.Mam nadzieję, że jeszcze nie spałaś.Spała, lecz, oczywiście, zaprzeczyła.- Nie, rozmyślałam o tobie.Bardzo mi cię brakuje, Rowe.- Mnie ciebie także, Elizabeth.Jesteś jakaś przygaszona.Czy coś się stało?Chciała mu powiedzieć, wyrzucić z siebie lęk, pozwolić, by wszystkim się zajął.Ale to był jej problem, tylko jej i wciąganie w to Rowe’a nie byłoby w porządku.Pewnie wściekłby się i wynajął grupę specjalną, aby dokonała najazdu na rezydencję Laurette.- Nie, wszystko w porządku.Mam bilety na benefis Nowojorskich Filharmoników, na piątek wieczór.- Świetnie.Spróbowała się roześmiać.- Czekam niecierpliwie, Rowe.- Piękna i gotowa?- Jak sobie życzysz.- Na pewno wszystko w porządku, kochanie?- Tak, oczywiście.Do zobaczenia w piątek wieczorem, Rowe.O drugiej w nocy zażyła dwie pigułki na sen.Dzień wstał ponury, a w powietrzu unosiła się wilgoć, zapowiadająca rychłe nadejście deszczu.Wynajęła samochód, małego ciemnoniebieskiego mustanga.Miała nadzieję, że jednak nie zacznie padać, bo nie wiedziała, jak uruchamia się w tym modelu wycieraczki.Na autostradzie ruch był niewielki.Rezydencja Laurette znajdowała się w Southampton.Przez chwilę zastanawiała się, jak może tam wyglądać zabezpieczenie przed włamaniem.O ile sobie przypominała, zainstalowano jedynie zwykły alarm przeciwwłamaniowy, a ten z łatwością mogła ominąć.W końcu miała tylko stanąć za szklanymi drzwiami biblioteki i podsłuchiwać.Już teraz czuła się jak przestępca.Wyobraziła sobie triumfującą minę Morettiego, gdyby przyłapano ją na myszkowaniu w posiadłości Carletonów.Kto przysłał jej ten list? I dlaczego?Jej życie zdawało się być niekończącym się pasmem pytań, na które nie było odpowiedzi.Choć marzła, była jednocześnie spocona.Przestępca.Nawet ubrała się jak złodziej, cała na czarno.Włosy splotła w warkocz i ukryła pod czarną wełnianą czapką.Powinna była poprosić Adriana o pomoc.Powinna była ubłagać Rowe’a, by wcześniej wrócił z Bostonu.Rezydencja Carletonów znajdowała się już bardzo blisko.Dom, w którym urodził się i wychował Timothy.Posiadłość liczyła piętnaście akrów doskonale zagospodarowanej ziemi, obsadzonej po obwodzie drzewami.Elizabeth zjechała z szosy i zatrzymała samochód tuż obok kamiennego ogrodzenia, wysokiego na prawie dwa metry.Roześmiała się cicho.Oto ona: artystka, wdrapująca się na cudzy płot.Pokonanie przeszkody zajęło jej zaledwie sekundy.Przez sobą widziała światła domu.Przestronna biblioteka, miejsce spotkań klanu, znajdowała się po wschodniej stronie głównego budynku.Co ja tu robię? Czyżbym do reszty straciła rozum?Szła dalej, lekko pochylona - jak złodziej.A jeśli zostanę złapana?Chociaż nie chciała o tym myśleć, oczami wyobraźni widziała już nagłówki: WDOWA CARLETON ARESZTOWANA ZA NIELEGALNE WTARGNIĘCIE: PROKURATOR OKRĘGOWY ŚLINI SIĘ Z RADOŚCI./ co niby takiego miałabym tu podsłuchać? Kogo zobaczyć?Następnego zdrajcę? Adriana? Roda? Nie, proszę, nie.Błagam.Przemknęła skrajem szerokiego podjazdu, na którym stały cztery samochody.Rzeczywiście szykowało się rodzinne zebranie.Kiedy dotarła wreszcie do okien biblioteki, oddychała ciężko, nie tyle ze zmęczenia, co ze strachu.Laurette uwielbiała świeże powietrze, o każdej porze roku, toteż niektóre okna były nieco uchylone.Czyżby osoba, która napisała list, znała takie szczegóły?Elizabeth zerknęła przez okno.Laurette siedziała z dala od kominka, niczym królowa, na krześle z wysokim oparciem.Po jej lewej stronie stał Michael, wyraźnie rozluźniony, z uśmiechem na ustach.Chyba zeszczuplał, pomyślała Elizabeth.No i była tam Catherine, upozowana wdzięcznie na sofie, roześmiana, w karmazynowym jedwabnym komplecie, krojem przypominającym piżamę.Brad, zgarbiony, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni, opierał się o kominek.Nagle w jej polu widzenia pojawił się kamerdyner.Poinformował o czymś cicho Laurette.Elizabeth nie udało się rozróżnić słów.Po co ją tu sprowadzono? Aby poznała plany Carletonów dotyczące zniszczenia firmy?Zamarła, a serce zaczęło mocno walić jej w piersi, powolnymi, bolesnymi uderzeniami, od których robiło jej się niedobrze.Rowe Chalmers wmaszerował do biblioteki tym swoim pewnym krokiem, który tak bardzo lubiła.- Spóźniłeś się, skarbie - powiedziała Catherine.- Choć i tak miło widzieć chłopca na posyłki Elizabeth.- Cicho bądź, Catherine - warknął Michael.Rowe skinął głową Laurette, lecz nie zamierzał usiąść.Brad odsunął się od kominka.- Jakie nowiny nam przynosisz?Laurette przerwała synowi, mówiąc głosem dźwięcznym, wyraźnym, nawykłym do wydawania poleceń:- Zanim przejdziemy do rzeczy, nie zaszkodziłoby zadośćuczynić regułom dobrego wychowania.Czego się pan napije, panie Chalmers? Szkockiej? Koniaku? Wódki?- Dziękuję, pani Carleton, niczego - powiedział Rowe.- A zatem możemy przejść do interesów.Mój wnuk pytał, jakie ma pan dla nas nowiny.- Żadne.- Daj spokój, skarbie - powiedziała Catherine, prostując się na sofie.- Z pewnością po seksie nie rozmawiacie wyłącznie o ślicznych paluszkach u nóg Elizabeth.- Mówiłem wam już, że Elizabeth praktycznie zrezygnowała z osobistego kierowania firmą.- Mimo to z pewnością nadal dużo wie - odezwała się Laurette.- Na temat strategii, do której nie dopuszczają Brada.- Powiedziałem wam o kampanii reklamowej.- Jaka szkoda, że stary Avery z sobą skończył - westchnął Michael.- Straciliśmy doskonałego kozła ofiarnego.- Z pewnością wiesz, o czym mówisz - przerwał mu Rowe.- W końcu sam go do tego popchnąłeś.- Proszę dać temu spokój, panie Chalmers - wtrąciła Laurette swoim najbardziej władczym tonem.- To pan zażądał spotkania, nie my.Co ma pan nam do powiedzenia?Rowe popatrzył na każdego z Carletonów po kolei.Miał ochotę ich zabić, wszystkich co do jednego.- Wypełniłem zobowiązanie - powiedział sucho.- Chcę z tym skończyć.Pan Carleton - tu wskazał palcem na Michaela - obiecał, że będzie to możliwe.Michael wydawał się rozbawiony.- Doprawdy, drogi chłopcze, to nie moja wina, że twój ojczulek roztrwoni! rodzinną fortunę przez nieudolne zarządzanie i hazard.Potrzebujesz pieniędzy, aby wyciągnąć z zapaści swój bank.Tylko my mamy odpowiednie pieniądze.Rowe spojrzał na Laurette [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl