[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednak przeczucie Carriscanta okazało się trafne: przez kilka minut byłam obiektem ciekawych spojrzeń i ukradkowych szeptów.- Wreszcie coś się ruszyło - powiedział z autentycznym entuzjazmem.- Naprawdę się ruszyło.Codziennie będę zaglądał do tego sklepu.Odszukam pozostałe.Powinniśmy zacząć kompletować listę nazwisk.Poczułam nieopisane znużenie na myśl o łowach na każdego miłośnika kandyzowanych fiołków w Lizbonie.- Doktorze Carriscant, naprawdę nie może pan.- Ile razu mam ci powtarzać, Kay? Chcę, żebyś nazywała mnie ojcem.- Mówiłam już, że przychodzi mi to z trudnością.- Nie rozumiem dlaczego.Wobec tego niech będzie Salvador.Jesteśmy przyjaciółmi, Kay, dobrymi kumplami.Nie chcę się czuć jak ktoś ledwie tolerowany.Chyba zamówię jeszcze jeden koniak.A ty?Sobota, 6 maja Znaleźliśmy jeszcze dwa sklepy, gdzie sprzedawano kandyzowane fiołki - jeden z wyrobami tytoniowymi przy Praca do Commercio, drugi przy Biarro Alto.Nie umiejąc przedstawić w sposób zrozumiały naszych skomplikowanych życzeń, postanowiliśmy wrócić tam później z Joao.Wymogłam na Carriscancie, żebyśmy spróbowali innej metody.Zaproponowałam wykonanie naszej fotografii w powiększeniu i zamieszczenie jej w gazecie wraz z prośbą, by każdy, kto rozpozna Delfinę, skontaktował się z nami pod hotelowym adresem.Sugerowałam, że moglibyśmy nawet obiecać nagrodę.Uznał, że to niezła myśl, wobec czego zakończyliśmy dzień wizytą u fotografa, gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcia do kart pobytu i powiększenie fotografii z magazynu.W hotelu czekała na nas wiadomość od pana Liceu z ambasady USA, zredagowana pięknym, kaligraficznym pismem.Jego biurowy kolega był zdania, że kobieta - gość honorowy inauguracyjnych pucharowych rozgrywek - była narodowości portugalskiej, nie francuskiej.Rozmawiał z nią tamtego dnia i przypominał sobie, że nazywała się senhora Lopes do Livio.- Melodyjne nazwisko - wyjaśniał Liceu - dlatego utkwiło mu w pamięci.Zostało to potwierdzone później, kiedy odnaleziono oficjalną listę gości.Ale obok podpisu nie było adresu.- Portugalskie]? To musi być jakaś pomyłka - powiedział Carriscant.Według Joao, w lizbońskie] książce telefoniczne] figurowały trzy osoby o nazwisku Lopes do Livio.Jedna była kosmetyczką, drugi adres pochodził z portowe] dzielnicy Alfama - Joao wykluczał, żeby dystyngowana dama mogła tam mieszkać - trzeci znajdował się w przyzwoite] części miasta, w pobliżu jardin botanice.Postanowiliśmy zbadać sprawę nazajutrz rano.Po wieczornym posiłku wybraliśmy się na drinka do „Cafe Martinho”.Kawiarnia znajdowała się nieopodal Rossio, pomiędzy stacją kolejową i Teatrem Narodowym.Idąc ramię przy ramieniu pogrążonymi w mroku uliczkami, wyszliśmy na ogromny plac, wciąż rozbrzmiewający odgłosami tramwajów i taksówek, nawoływaniami pucybutów i sprzedawców losów na loterię.Spacerowicze przechadzali się grupkami wokół fontanny i pomnika.Okna kawiarni, ocienione spłowiałymi markizami, płonęły ciepłym, pomarańczowym blaskiem.W głębi, za klasyczną bryłą teatru, migotały światła odległych domów - bezładny rój, wieńczący jedno z wyniosłych wzgórz, na których rozłożyło się miasto.Kiedy tak wędrowaliśmy pośród leniwego tłumu mieszkańców, anonimowi przybysze w tym gościnnym, niezbyt schludnym mieście, mając uszy pełne obcojęzycznego gwaru i wybuchów wesołości, po raz pierwszy poczułam autentyczny smak podróży - ów jedyny w swoim rodzaju dreszcz inności.Przypomniałam sobie, że jestem w Europie, aczkolwiek na jej zachodnich rubieżach, i powinnam czerpać jakąś przyjemność z tej podróży, za którą zapłaciłam - i której, na miły Bóg, naprawdę potrzebowałam - a nie zachowywać się jak tolerancyjna opiekunka drażliwego, ekscentrycznego staruszka.Ale ów burkliwy staruszek, jak się zorientowałam, też był w doskonałym humorze.Wystrojony w swój nowy garnitur, kroczył raźno przez plac w stronę wabiących ciepłem i blaskiem otwartych drzwi kawiarni, z których dolatywał zapach palonej kawy.Wnętrze „Cafe Martinho” imponowało ogromem.Przestronną salę, z masywnymi kolumnami, ozdobnymi gzymsami i wysokimi lustrami w złoconych ramach, wypełniały schludne rzędy prostych drewnianych stołów o marmurowych blatach.Ustawiono je z nienaganną precyzją szkolnych ławek.Z centralnych postumentów wyrastały lampy o kloszach z matowego szkła, zwieszających się niczym kielichy tulipanów, z których sączyło się żółte, rozproszone światło.Wszyscy kelnerzy byli zażywnymi, wąsatymi panami w średnim wieku, ubranymi w długie fartuchy.Sala była pełna.Wokół siedzieli mężczyźni, gwarząc i popijając w kapeluszach na głowach i - co jeszcze dziwniejsze - wszyscy z jedną ręką opartą na lasce, jak gdyby w każdej chwili gotowi byli zerwać się na równe nogi i wymaszerować w ciemność.Znaleźliśmy dwuosobowy stolik przy ścianie, pod barokowym, rzeźbionym lustrem, którego boki tworzyły dwie złote kariatydy - półnagie dziewicze piękności, wyłaniające się z plątaniny lian i tropikalnych owoców.Zamówiliśmy kawę - dla Carriscanta z koniakiem - i rozsiedliśmy się wygodnie, rozglądając się wokół.- To jest życie - powiedział Carriscant, wlewając swój koniak do filiżanki z kawą.Popatrzył na mnie chytrze.- W Los Angeles nie znajdziesz nic podobnego.- Po to się podróżuje - odpowiedziałam dość chłodno, zirytowana jego protekcjonalnym tonem.- Byłoby strasznie nudno, gdyby każde nowe miejsce okazywało się kolejną kopią twojego rodzinnego miasta.Mieszkaniec Lizbony nie jedzie do Los Angeles, żeby obejrzeć „Cafe Martinho”.- Ale ucieszyłby się, gdyby ją tam znalazł - powiedział, zadowolony z siebie.Postanowiłam nie przedłużać tej dyskusji, więc zapadła cisza.- Skąd pan wiedział, że mieszkam w Los Angeles? - spytałam obcesowo, poirytowana, że zmącił radosny nastrój, który ogarnął mnie podczas spaceru po Rossio - Skąd pan wiedział, że matka się tam osiedliła?Mój ton go zaskoczył.- Udo mi powiedział - wyjaśnił.- Annaliesa pisywała do niego co miesiąc, dopóki żył.Biskup szybko unieważnił nasze małżeństwo.Udo mówił mi, że wyszła potem za Amerykanina, importera włókna kokosowego z Los Angeles.Kiedy się tam znalazłem, odszukanie go nie przedstawiało większych trudności.Tak samo ciebie.- A Hugh Paget?- O nikim takim nie słyszałem.Moje niezadowolenie rosło.Czułam, że przytłacza mnie ciężar egzystencji skleconej jak popadło, z pół prawdy i fikcji.Osaczyły mnie różnorakie wątpliwości.Luki, jakie zawierała historia Carriscanta, drobne niejasności i podstawowe znaki zapytania nie dawały mi spokoju, domagając się wyjaśnienia.Pod wieloma względami Carriscant był tak bezkompromisowy w swojej szczerości, jak tylko można sobie wyobrazić.Zdawał się nie ukrywać niczego, ujawniając szczegóły i sprawy intymne, o które nigdy bym go sama nie zapytała.Ale koniec końców, była to jego opowieść.Mógł podkreślać lub pomijać, co chciał, mógł wybierać, modelować, po swojemu rozkładać akcenty.Popijałam kawę, przyglądając mu się znad filiżanki, kiedy obrzucał salę szybkim spojrzeniem.Odwrócił się, napotykając mój wzrok i uśmiechnął się, unosząc filiżankę niczym w toaście [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl