[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.stany.których nie mogę.nie mogę dostąpić.Nie mogę, i basta.To wszystko było nieludzkim mamidłem, więc może dasz mi spokój! Zbiera mi się na wymioty.Deszcz nieco osłabł.Delikatnie bębnił mu po wygiętym kręgosłupie, kiedy pochylony opierał głowę o pień drzewa.W skroniach mu pulsowało, oczy łzawiły, żołądek podchodził do gardła.Będą musieli zrobić żagle z wielkich liści i odpłynąć stąd on, Yattmur i czterech pozostałych przy życiu brzunio-brzucho-ludzi.Muszą się wynosić.Może będą też musieli sporządzić z tych samych liści okrycia dla siebie, jako że się ochłodziło.Ten świat nie był rajem, ale jakoś można się w nim było urządzić.Ciągle jeszcze pozbywał się zawartości swego żołądka, gdy usłyszał wołanie Yattmur.Podniósł oczy, uśmiechając się słabo.Wracała do niego przez zalaną deszczem plażę.18Stali, trzymając się za ręce, i Gren próbował nieskładnie opowiedzieć jej o swoich przygodach w grocie.– Cieszę się, że wróciłeś – powiedziała łagodnie.Potrząsnął swoją niepoprawną głową, myśląc o tym, jak piękna i dziwna była owa przygoda.Ogarnęło go znużenie i przerażenie na myśl, że muszą znowu wypłynąć w morze, a jednak nie ulegało wątpliwości, że nie mogą pozostać na wyspie.– No, to w drogę – zakomenderował smardz we wnętrzu jego czaszki.– Jesteś rozlazły jak brzunio-brzuch.Gren obrócił się i powoli, ciężkimi krokami, ruszył plażą w powrotną drogę, nie wypuszczając dłoni Yattmur.Zaczął dąć chłodny wiatr i pognał deszcz w morze.Czterej brzunio-brzucho-ludzie tłoczyli się tam, gdzie przykazał im czekać.Na widok Grena i Yattmur padli w samoponiżeniu na piasek.– Dajcie spokój – powiedział Gren ponuro.– Wszystkich nas czeka robota i wy zrobicie swoją część.Klapsami w tłuste pośladki popędził ich przed sobą do łodzi.Wiatr dął nad oceanem, rześki i ostry jak szkło.Unoszącym się hen w górze przypadkowym trawerserom łódź z sześciorgiem pasażerów jawiła się jako nic nie znacząca dryfująca kłoda.Byli już daleko od wyspy wysokiej skały.Z prowizorycznego masztu zwisał żagiel z wielkich, prymitywnie pozszywanych liści, lecz przeciwne wiatry dawno już go podarły, czyniąc bezużytecznym.W rezultacie statek poruszał się teraz bez kontroli i silny ciepły prąd unosił go na wschód.W czasie tego dryfowania ludzie zależnie od usposobienia spoglądali z apatią bądź z lękiem.Odkąd odpłynęli z wyspy wysokiej skały, jedli kilka razy i wiele razy zapadali w sen.Gdyby tylko zechcieli podziwiać widoki, mieliby na co patrzeć.Po lewej burcie ciągnęła się długa linia brzegu, z tej odległości prezentująca jednolitą ścianę lasu na skalistym podłożu.Krajobraz nie zmieniał się w czasie niezliczonych wacht; kiedy w głębi lądu rysowały się wzgórza, co zdarzało się coraz częściej, one również były pokryte lasem.Między wybrzeżem a łodzią pojawiały się od czasu do czasu niewielkie wysepki.Porastających je zarośli nie spotykali na kontynencie.Niektóre wysepki były zwieńczone drzewami, na innych rosły kwiaty, jeszcze inne pozostawały jałowymi, skalnymi garbami.Niekiedy wydawało się, że łódź zawadzi o podwodne rafy opasujące wysepki, ale jak dotąd prąd zawsze ją szczęśliwie znosił w ostatnim momencie.Po prawej burcie rozciągał się bezkresny ocean, tu i ówdzie upstrzony złowrogimi z wyglądu kształtami, o których naturze Gren i Yattmur nie mieli jeszcze pojęcia.Beznadziejność ich położenia, jak również jego zagadkowość ciążyła ludziom, nawet przywykłym do pośledniejszego miejsca w świecie.Jakby nie dość mieli kłopotów, podniosła się mgła, otulając łódź i kryjąc przed nimi wszystkie widoki.– Nigdy nie widziałam takiej gęstej mgły – powiedziała Yattmur, która stojąc przy swym partnerze, wyglądała za burtę.– Ani tak zimnej – dodał Gren.– Zauważyłaś, co się dzieje ze słońcem?W gęstniejącej mgle nic już nie było widać prócz morza tuż przy burcie, ogromnego, czerwonego słońca zwieszonego nisko nad wodą w stronie, z której płynęli, oraz nadbiegającego po falach promienia światła.Yattmur przytuliła się do Grena.– Zazwyczaj słońce świeciło wysoko nad nami – powiedziała.– Teraz wodny świat grozi mu połknięciem.– Grzybie, co się dzieje, kiedy słońce odchodzi? – zapytał Gren.– Kiedy słońce odchodzi, wtedy jest ciemno – zabrzęczał smardz i dodał z delikatną ironią: – Co sobie sam mogłeś wydedukować.Wkroczyliśmy w krainę wiecznego zachodu słońca i prąd znosi nas coraz dalej i dalej w jej głąb.Przemawiał powściągliwie, ale i tak Grena przebiegło drżenie ze strachu przed nieznanym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • listy-do-eda.opx.pl